Boy vs. Girl
Elo,
jeszcze 2 miesiące temu jedyne co wiedziałem o Lily to cos w stylu: Lily nie założyła majtek/Lily się naćpała/ Lily bzyka się z ziomem z Chemical Brothers/ Lily jest w ciąży/ Lily poroniła bla bla bla. Lily wystąpiła na Coke Ziółkowski Festival/Lily rozbiła majspejsa.
I tyle.
Włączając It's not me, it's you w zasadzie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale chyba się zakochałem. Aj aj aj!
To znajome uczucie, taaaak, jak wtedy kiedy słuchałem ostatniej płyty Avril Lavigne. Mocny kobiecy power-pop z lirykami składającymi się w 90% z totalnych punchlineów zawsze wchodzi mi jak whiskey z colą!
Jednak płyta Lily ma jeszcze jedną, bardzo dużą zaletę - produkował ją Greg Kurstin (Bird and the bee, Flaming lips, anyone?). Tutaj w warstwie dźwiękowej dzieje się taaak dużo!
Każda piosenka to potencjalny hit, każda odwołująca się do innej konwencji.
Pierwsze dwa utwory, to mocne popowe kawałki (no przyznaj, że mioootą!), z tekstami poruszającymi sprawy, ekhm, "społeczne" (czyli dragi i życie celebrities).
Potem mamy country w Not Fair (moment, w którym Lily śpiewa słowo "shame" to jeden z highlightów tej płyty, czyż nie?) Potem sympatyczne pitu-pitu w 22 i I could say.
Back to The Start to mój osobisty faworyt, miażdżący niczym Ladytron w najlepszym wydaniu. Lily w refrenie napierdala jak karabin by spuentować ta przejściem w przestrzenne chórki powodujące ciarki na całym ciele (nie mów, że nie, bo nie uwierzę!). Ten numer to kulminacja tego albumu, potem napięcie spokojnie opada, kiedy Lily najpierw wrzuca George'owi W. Bushowi (w dośc dosłowny i obsceniczny sposób), a potem snuje wizje na temat związków (damsko-męskich jak mniemam), zapewniając, że wciąż czeka przed telewizorem żłopiąc wino.
Chinese, chociaż podobne, zasługuje na osobne parę słów. To naprawdę piękna piosenka. Daaawno nie słyszałem tak cudownego refrenu. Przyznaj Stello, że sama się rozpłynęłaś.
Album Lily kończy rozprawiając się kolejno z bogiem jak i swoim ojcem. Dwie sympatyczne piosenki wprawiają nas w błogi nastrój, i powodują, że mamy ochotę odpalić płytę jeszcze raz.
Naprawdę, jeśli o mnie chodzi, to ja odpadam przy takich płytach. Ten kobiecy zadziorny pop kręci mnie co niemiara. Lily na tej płycie wycina nieraz takie kawałki i momenty że naprawdę miazga się człowiekowi z głowy robi.
Dobra, nie będę się tu więcej spuszczał, wracam słuchać.
xxx,
C.
Girl vs. Boy
Witaj,
bo ‘elo’ w moim wieku nie wypada. No chyba Cię już do reszty popierdoliło. Ja pamiętam Lily z jej całkowicie pierwszego kawałka Smile. Wpadało to to w ucho. I fajnie się nuciło. Ale żeby zaraz tak to rozdmuchiwać?
Kilka miesięcy przed wydaniem krążka, o którym sobie dzisiaj dywagujemy, wiedziałam o Lily dokładnie to, co Ty. Wiedziałam, że chętnie wypróbowałabym jej brata, (bo ma podobno wielkiego penisa) i że Lily ma trzeci sutek, (ale to akurat coś dla Ciebie, bo mi starczają moje dwa). A gdzie w tym muzyka?
No i posłuchałam, głównie dlatego, że uparłeś się na tą recenzję, ale też z woli edukacji. W końcu horyzonty trzeba poszerzać. Czy jakoś tak to szło.
Ja wiem, że ciągle nie na temat, ale kuuurwa ten jej Mockney. Mogłaby mi czytać encyklopedię a i tak bym jej słuchała. Ah glottal stops, ah h-dropping na początku wyrazu. Ah oh uh. Wiem, no zboczenie zawodowe.
Wracając do płyty. Tym razem sobie odpuszczę okładki, producentów i popierdolę sobie tak jak Ty przy płycie YYY. A co zabronisz mi?
Zróbmy to szybko, bezboleśnie i w punktach. Co by wyglądało na mniej pierdolenia.
No to sprawa wygląda następująco:
1. Everyone’s at it – fajnie, popowo. Tylko te narkotyki no! I wcale nie everyone! No i ja ciągle znajduję jakieś porównania do Patryka Wolfa (który mi już całkiem zrył mózg). Np. te syreny! No żywcem wyjęte z Accident and Emergency!
2. The Fear – dalej popowo i fajnie. Ale co z tego? Zaczyna mnie drażnić to podobieństwo dźwięków trochę.
3. Not Fair – chyba jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, nawet te dźwięki na modłę country przestały mi przeszkadzać. No i taka dobra rada cioci Stelli: Lily przestań sypiać ze starymi dziadami to będziesz krzyczała!
4. 22 oraz I could say – ej no przesłuchuję już 5 kawałek i ciągle mi się wydaje, że słucham tego samego. I ten monotematyzm w zasadzie opanował też warstwę tekstową.
5. Back to the start – o jaaa! Z jaką prędkością ona ten refren wyśpiewuje! No, kolejny kawałek, który mi się spodobał!
6. Never gonna happen – hmm ta obsesja ze skojarzeniami! Ten kawałek to taka cyrkowa i krzywa wersja portowych dźwięków, które są znakiem firmowym The Decemberists!
7. Fuck you – takie brzydkie słowo i takie ładne pianino! Przytupywałam sobie nawet nogą słuchając.
8. Who’d have known – zaczynam się znowu nudzić, zginął gdzieś cały urokliwy zadzior w jej głosie. Ckliwym kawałkom Lily mówimy zdecydowane nie!
9. Chinese – zgodzę się z Tobą. Rozpłynęłam się. Ten kawałek to taka komfortowa wizja życia we dwoje. Totalnie dziecinna i naiwna. Ale w tym chyba cała siła tej piosenki.
10. Him oraz He wasn’t there – dla mnie to takie zapychacze. W zasadzie to nie mogła chyba gorzej wybrać z zakończeniem płyty.
No wiem, przegięłam z ilością. Po przesłuchaniu całości już nie jestem taka sceptyczna. Taki tam popowy albumik do potupania nóżką albo ponucenia przy zmywaniu naczyń.
I tylko jedno się już nigdy nie zmieni. Lily zawsze będzie mi się bardziej kojarzyła z publiczną ekspozycją średnio wygolonego bobra po pijaku niż z muzyką.
Stella.