piątek, 17 kwietnia 2009

Lily Allen - It's Not Me, It's You












Boy vs. Girl

Elo,
jeszcze 2 miesiące temu jedyne co wiedziałem o Lily to cos w stylu: Lily nie założyła majtek/Lily się naćpała/ Lily bzyka się z ziomem z Chemical Brothers/ Lily jest w ciąży/ Lily poroniła bla bla bla. Lily wystąpiła na Coke Ziółkowski Festival/Lily rozbiła majspejsa.
I tyle.
Włączając It's not me, it's you w zasadzie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale chyba się zakochałem. Aj aj aj!
To znajome uczucie, taaaak, jak wtedy kiedy słuchałem ostatniej płyty Avril Lavigne. Mocny kobiecy power-pop z lirykami składającymi się w 90% z totalnych punchlineów zawsze wchodzi mi jak whiskey z colą!
Jednak płyta Lily ma jeszcze jedną, bardzo dużą zaletę - produkował ją Greg Kurstin (Bird and the bee, Flaming lips, anyone?). Tutaj w warstwie dźwiękowej dzieje się taaak dużo!
Każda piosenka to potencjalny hit, każda odwołująca się do innej konwencji.
Pierwsze dwa utwory, to mocne popowe kawałki (no przyznaj, że mioootą!), z tekstami poruszającymi sprawy, ekhm, "społeczne" (czyli dragi i życie celebrities).
Potem mamy country w Not Fair (moment, w którym Lily śpiewa słowo "shame" to jeden z highlightów tej płyty, czyż nie?) Potem sympatyczne pitu-pitu w 22 i I could say.
Back to The Start to mój osobisty faworyt, miażdżący niczym Ladytron w najlepszym wydaniu. Lily w refrenie napierdala jak karabin by spuentować ta przejściem w przestrzenne chórki powodujące ciarki na całym ciele (nie mów, że nie, bo nie uwierzę!). Ten numer to kulminacja tego albumu, potem napięcie spokojnie opada, kiedy Lily najpierw wrzuca George'owi W. Bushowi (w dośc dosłowny i obsceniczny sposób), a potem snuje wizje na temat związków (damsko-męskich jak mniemam), zapewniając, że wciąż czeka przed telewizorem żłopiąc wino.
Chinese, chociaż podobne, zasługuje na osobne parę słów. To naprawdę piękna piosenka. Daaawno nie słyszałem tak cudownego refrenu. Przyznaj Stello, że sama się rozpłynęłaś.
Album Lily kończy rozprawiając się kolejno z bogiem jak i swoim ojcem. Dwie sympatyczne piosenki wprawiają nas w błogi nastrój, i powodują, że mamy ochotę odpalić płytę jeszcze raz.
Naprawdę, jeśli o mnie chodzi, to ja odpadam przy takich płytach. Ten kobiecy zadziorny pop kręci mnie co niemiara. Lily na tej płycie wycina nieraz takie kawałki i momenty że naprawdę miazga się człowiekowi z głowy robi.
Dobra, nie będę się tu więcej spuszczał, wracam słuchać.

xxx,
C.

Girl vs. Boy

Witaj,

bo ‘elo’ w moim wieku nie wypada. No chyba Cię już do reszty popierdoliło. Ja pamiętam Lily z jej całkowicie pierwszego kawałka Smile. Wpadało to to w ucho. I fajnie się nuciło. Ale żeby zaraz tak to rozdmuchiwać?

Kilka miesięcy przed wydaniem krążka, o którym sobie dzisiaj dywagujemy, wiedziałam o Lily dokładnie to, co Ty. Wiedziałam, że chętnie wypróbowałabym jej brata, (bo ma podobno wielkiego penisa) i że Lily ma trzeci sutek, (ale to akurat coś dla Ciebie, bo mi starczają moje dwa). A gdzie w tym muzyka?

No i posłuchałam, głównie dlatego, że uparłeś się na tą recenzję, ale też z woli edukacji. W końcu horyzonty trzeba poszerzać. Czy jakoś tak to szło.

Ja wiem, że ciągle nie na temat, ale kuuurwa ten jej Mockney. Mogłaby mi czytać encyklopedię a i tak bym jej słuchała. Ah glottal stops, ah h-dropping na początku wyrazu. Ah oh uh. Wiem, no zboczenie zawodowe.

Wracając do płyty. Tym razem sobie odpuszczę okładki, producentów i popierdolę sobie tak jak Ty przy płycie YYY. A co zabronisz mi?

Zróbmy to szybko, bezboleśnie i w punktach. Co by wyglądało na mniej pierdolenia.
No to sprawa wygląda następująco:
1. Everyone’s at it – fajnie, popowo. Tylko te narkotyki no! I wcale nie everyone! No i ja ciągle znajduję jakieś porównania do Patryka Wolfa (który mi już całkiem zrył mózg). Np. te syreny! No żywcem wyjęte z Accident and Emergency!
2. The Fear – dalej popowo i fajnie. Ale co z tego? Zaczyna mnie drażnić to podobieństwo dźwięków trochę.
3. Not Fair – chyba jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, nawet te dźwięki na modłę country przestały mi przeszkadzać. No i taka dobra rada cioci Stelli: Lily przestań sypiać ze starymi dziadami to będziesz krzyczała!
4. 22 oraz I could say – ej no przesłuchuję już 5 kawałek i ciągle mi się wydaje, że słucham tego samego. I ten monotematyzm w zasadzie opanował też warstwę tekstową.
5. Back to the start – o jaaa! Z jaką prędkością ona ten refren wyśpiewuje! No, kolejny kawałek, który mi się spodobał!
6. Never gonna happen – hmm ta obsesja ze skojarzeniami! Ten kawałek to taka cyrkowa i krzywa wersja portowych dźwięków, które są znakiem firmowym The Decemberists!
7. Fuck you – takie brzydkie słowo i takie ładne pianino! Przytupywałam sobie nawet nogą słuchając.
8. Who’d have known – zaczynam się znowu nudzić, zginął gdzieś cały urokliwy zadzior w jej głosie. Ckliwym kawałkom Lily mówimy zdecydowane nie!
9. Chinese – zgodzę się z Tobą. Rozpłynęłam się. Ten kawałek to taka komfortowa wizja życia we dwoje. Totalnie dziecinna i naiwna. Ale w tym chyba cała siła tej piosenki.
10. Him oraz He wasn’t there – dla mnie to takie zapychacze. W zasadzie to nie mogła chyba gorzej wybrać z zakończeniem płyty.

No wiem, przegięłam z ilością. Po przesłuchaniu całości już nie jestem taka sceptyczna. Taki tam popowy albumik do potupania nóżką albo ponucenia przy zmywaniu naczyń.
I tylko jedno się już nigdy nie zmieni. Lily zawsze będzie mi się bardziej kojarzyła z publiczną ekspozycją średnio wygolonego bobra po pijaku niż z muzyką.

Stella.

środa, 15 kwietnia 2009

Yeah Yeah Yeahs - It's Blitz!













Boy vs. Girl

Stello,

Pamiętasz, co działo się 5 lat temu? Franz Ferdinand, Maximo park, indie srindie, paski, trampki, ("nowa rockowa") rewolucja? Ten powiew świeżości jaki to wszystko wprowadziło. W powietrzu czuło się, że to coś niezwykłego, że w końcu jest coś nowego. Po 5-ciu latach większość tych zespołów nadal istnieje i nagrywa. Niestety przydatność do słuchania większości z nich minęła bardzo szybko, a nowe kawałki wydzielają nieprzyjemny fetorek zgnilizny.
Yeah Yeah Yeahs zawsze było trochę inne. Przy ich kawałkach na parkietach ludzie przestawali podskakiwać i śpiewać. Zaczynali rzucać się w amoku i wrzeszczeć. W ciasnych klubowych pomieszczeniach łatwo można było nabawić się siniaków podczas kawałków z debiutanckiej Fever to tell.
Yeah Yeah Yeahs, oprócz całego swojego szaleństwa, byli też niezmiernie rozsądni. Follow-upa wydali dopiero po 3 latach latach od wydania debiutu.
Sama pewnie dobrze pamiętasz, że 2006 to moment, kiedy cały ten zryw okrzepł.
Sporo zespołów wpadło w pułapkę "syndromu drugiej płyty", nagrywając bardzo wtórne albumy (No kurwa, Bloc Party!).
YYY's zadziwili - Karen przestała krzyczeć, kompozycje często przekraczały 3:30, były rozbudowane, gęstsze. Well done, Nick! - odetchnęli z ulgą fani.
Co mamy w roku 2009? Mamy nowe YYY.
Przecieki były intrygujące - porzucenie gitar na rzecz syntezatorów, połączenie Joy Division z italo disco, WTF? Chuj wie, czy oni tak na serio, czy robią szum a skończy się jak z FF?
It's Blitz! ma na szczęście klasę Karen.
Już pierwszy singiel zwiastował, że może być dobrze. Oboje wiemy, jak to z tymi singlami jest, wszystko dobrze, a potem na płycie 2 dobre kawałki i 10 wypełniaczy.
Nie tym razem.
Zacznijmy od małego obalania mitów - na najnowszym nagraniu nowojorczyków gitar nie brakuje. Plotki o tym, że cały album oparty jest na syntezatorach to przesada, nie sądzisz? Gitary nie są dodatkami, potrafią świetnie poprowadzić numer, jak w moim chyba ulubionym Dull Life.
Syntezatory biorą górę w spokojniejszych kawałkach - takie Skeletons np. No i ta perkusja - Joy Division jak w mordę strzelił. W ogóle ta płyta jest świetnie pomyślana.
Zero to trzęsienie ziemi, przy Heads will roll napięcie rośnie, potem wyciszenie i tak dalej. Jedynym chyba miejscem gdzie wkrada się nuda, to druga połowa Runaway.
A co tam u Karen, zapytasz pewnie. Oj jest dobrze. Nawet bardzo. Jej mozliwości są prawie nieograniczone - od wręcz erotycznego, bluesowego zaśpiewu w spokojniejszych kawałkach, po krzyki tak bardzo kojarzące się z Fever to tell.
Panie prezesie, melduję wykonanie zadania. YYY's ad 2009 to nadal zespół z krwi i kości bawiący się muzyką i szukający pomysłów. To nie kopia kopii i próba wyciągnięcia kasy za danie drugiej świeżości, to danie soczyste jak piersi i nogi Karen!

Cerpin.

Girl vs. Boy

Dear Cerpin Taxt,

doskonale pamiętam, co działo się pięć lat temu. Mnie też porwało. Co prawda niekoniecznie było to Maximo Park czy Franz Ferdinand, ale jednak nowe rewolucyjne (jak to nazwałeś) ‘indie srindie’. I co z tego zostało nam dzisiaj? Wielkie chu-chu. Bo ja jednak chyba stałam się dzieckiem elektroniki, wszystkich tych syntezatorów i całej reszty dziwnych rzeczy, których się teraz używa do tworzenia muzyki. Ale bez pierdolenia. To miała być recenzja nowego Yeah Yeah Yeahs.

Nie powiedziałeś słowa o okładce It’s Blitz!, a jako kobieta jestem wrażliwa na czynnik wizualny, dlatego czuję się w obowiązku wspomnieć co nieco o roztrzaskanym jaju. Swoją drogą genialny pomysł. Tak się zastanawiałam ile razy roztrzaskiwali to jajo i ile kurczaków straciło życie żeby zadowolić Karen!

Zdziwiło mnie, bardzo pozytywnie z resztą, że Nick Launey (koleś, który był producentem, np. Nicka Cave’a) zrobił z YYY zespół nie do końca rockowy. Bo oboje jesteśmy zgodni z tym, że na tej płycie pokombinowali z elektroniką i wyszło im to całkiem nieźle. Już na otwarciu przekonujemy się, że YYY to zespół, który doskonale potrafi się wstrzelić w obowiązujące standardy, bo z jednej strony zostawili w spokoju swoje stare i sprawdzone brzmienie gitar, a z drugiej dodali te wszystkie elektroniczne smaczki.

Dynamika albumu jest sprytnie przemyślana. Wrzucasz krążek do odtwarzacza i pierwsze, co w ciebie uderza to dwa mocne taneczne kawałki (Zero, Heads will roll). No sorry, ale znasz kogoś, kto nie ruszyłby tyłka z krzesła słysząc ‘Off with your head, dance till you’re dead!’? Skoro nawet mnie ruszyło to znaczy, że działa na wszystkich.

Potem robi się poduszkowo, może nawet na upartego pościelowo (nie w tym sensie o którym teraz pewnie pomyślałeś!). Soft Shock i Skeletons dają odpocząć od narzuconego wcześniej tempa.

Twoje ulubione Dull Life jakoś mnie nie powala, nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z irlandzkimi przyśpiewkami. Z resztą kolejne Shame and Fortune przemknęło również bez emocji.

Za to Runaway z tym wstępem na pianinie i melancholijnym głosem Karen zawładnęło mną totalnie. Taka ‘sci-fi lullaby’ trochę. I wcale się nie zgodzę z tym, że gdzieś tu się wkradła nuda!

Przy Dragon Queen i Hysteric wracamy na parkiet na mały bounce, a przy Little Shadow zaliczamy intensywne macanie z kimkolwiek tam akurat tańczymy.

I tyle. 10 kawałków. Trochę nierównych. Trochę do tańczenia, trochę do zluzowania. Album na dobre 4+. I chyba, mimo wszystko, mój ulubiony, jeśli chodzi o YYY.

No i ta Karen. Myślisz, że czemu mam taką fryzurę jaką mam? Czemu nałogowo kupuję krwistoczerwone pomadki? Jej nie da się nie kochać.

To będzie jeden z moich ulubionych albumów 2009. I wcale nie z powodu czerwonych ust Karen. To po prostu bardzo dobra płyta.

P.s. Nogi to może i ona ma soczyste, ale piersi wolę swoje!

Stella.