
Boy vs. Girl
Stello,
Pamiętasz, co działo się 5 lat temu? Franz Ferdinand, Maximo park, indie srindie, paski, trampki, ("nowa rockowa") rewolucja? Ten powiew świeżości jaki to wszystko wprowadziło. W powietrzu czuło się, że to coś niezwykłego, że w końcu jest coś nowego. Po 5-ciu latach większość tych zespołów nadal istnieje i nagrywa. Niestety przydatność do słuchania większości z nich minęła bardzo szybko, a nowe kawałki wydzielają nieprzyjemny fetorek zgnilizny.
Yeah Yeah Yeahs zawsze było trochę inne. Przy ich kawałkach na parkietach ludzie przestawali podskakiwać i śpiewać. Zaczynali rzucać się w amoku i wrzeszczeć. W ciasnych klubowych pomieszczeniach łatwo można było nabawić się siniaków podczas kawałków z debiutanckiej Fever to tell.
Yeah Yeah Yeahs, oprócz całego swojego szaleństwa, byli też niezmiernie rozsądni. Follow-upa wydali dopiero po 3 latach latach od wydania debiutu.
Sama pewnie dobrze pamiętasz, że 2006 to moment, kiedy cały ten zryw okrzepł.
Sporo zespołów wpadło w pułapkę "syndromu drugiej płyty", nagrywając bardzo wtórne albumy (No kurwa, Bloc Party!).
YYY's zadziwili - Karen przestała krzyczeć, kompozycje często przekraczały 3:30, były rozbudowane, gęstsze. Well done, Nick! - odetchnęli z ulgą fani.
Co mamy w roku 2009? Mamy nowe YYY.
Przecieki były intrygujące - porzucenie gitar na rzecz syntezatorów, połączenie Joy Division z italo disco, WTF? Chuj wie, czy oni tak na serio, czy robią szum a skończy się jak z FF?
It's Blitz! ma na szczęście klasę Karen.
Już pierwszy singiel zwiastował, że może być dobrze. Oboje wiemy, jak to z tymi singlami jest, wszystko dobrze, a potem na płycie 2 dobre kawałki i 10 wypełniaczy.
Nie tym razem.
Zacznijmy od małego obalania mitów - na najnowszym nagraniu nowojorczyków gitar nie brakuje. Plotki o tym, że cały album oparty jest na syntezatorach to przesada, nie sądzisz? Gitary nie są dodatkami, potrafią świetnie poprowadzić numer, jak w moim chyba ulubionym Dull Life.
Syntezatory biorą górę w spokojniejszych kawałkach - takie Skeletons np. No i ta perkusja - Joy Division jak w mordę strzelił. W ogóle ta płyta jest świetnie pomyślana.
Zero to trzęsienie ziemi, przy Heads will roll napięcie rośnie, potem wyciszenie i tak dalej. Jedynym chyba miejscem gdzie wkrada się nuda, to druga połowa Runaway.
A co tam u Karen, zapytasz pewnie. Oj jest dobrze. Nawet bardzo. Jej mozliwości są prawie nieograniczone - od wręcz erotycznego, bluesowego zaśpiewu w spokojniejszych kawałkach, po krzyki tak bardzo kojarzące się z Fever to tell.
Panie prezesie, melduję wykonanie zadania. YYY's ad 2009 to nadal zespół z krwi i kości bawiący się muzyką i szukający pomysłów. To nie kopia kopii i próba wyciągnięcia kasy za danie drugiej świeżości, to danie soczyste jak piersi i nogi Karen!
Cerpin.
Girl vs. Boy
Dear Cerpin Taxt,
doskonale pamiętam, co działo się pięć lat temu. Mnie też porwało. Co prawda niekoniecznie było to Maximo Park czy Franz Ferdinand, ale jednak nowe rewolucyjne (jak to nazwałeś) ‘indie srindie’. I co z tego zostało nam dzisiaj? Wielkie chu-chu. Bo ja jednak chyba stałam się dzieckiem elektroniki, wszystkich tych syntezatorów i całej reszty dziwnych rzeczy, których się teraz używa do tworzenia muzyki. Ale bez pierdolenia. To miała być recenzja nowego Yeah Yeah Yeahs.
Nie powiedziałeś słowa o okładce It’s Blitz!, a jako kobieta jestem wrażliwa na czynnik wizualny, dlatego czuję się w obowiązku wspomnieć co nieco o roztrzaskanym jaju. Swoją drogą genialny pomysł. Tak się zastanawiałam ile razy roztrzaskiwali to jajo i ile kurczaków straciło życie żeby zadowolić Karen!
Zdziwiło mnie, bardzo pozytywnie z resztą, że Nick Launey (koleś, który był producentem, np. Nicka Cave’a) zrobił z YYY zespół nie do końca rockowy. Bo oboje jesteśmy zgodni z tym, że na tej płycie pokombinowali z elektroniką i wyszło im to całkiem nieźle. Już na otwarciu przekonujemy się, że YYY to zespół, który doskonale potrafi się wstrzelić w obowiązujące standardy, bo z jednej strony zostawili w spokoju swoje stare i sprawdzone brzmienie gitar, a z drugiej dodali te wszystkie elektroniczne smaczki.
Dynamika albumu jest sprytnie przemyślana. Wrzucasz krążek do odtwarzacza i pierwsze, co w ciebie uderza to dwa mocne taneczne kawałki (Zero, Heads will roll). No sorry, ale znasz kogoś, kto nie ruszyłby tyłka z krzesła słysząc ‘Off with your head, dance till you’re dead!’? Skoro nawet mnie ruszyło to znaczy, że działa na wszystkich.
Potem robi się poduszkowo, może nawet na upartego pościelowo (nie w tym sensie o którym teraz pewnie pomyślałeś!). Soft Shock i Skeletons dają odpocząć od narzuconego wcześniej tempa.
Twoje ulubione Dull Life jakoś mnie nie powala, nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z irlandzkimi przyśpiewkami. Z resztą kolejne Shame and Fortune przemknęło również bez emocji.
Za to Runaway z tym wstępem na pianinie i melancholijnym głosem Karen zawładnęło mną totalnie. Taka ‘sci-fi lullaby’ trochę. I wcale się nie zgodzę z tym, że gdzieś tu się wkradła nuda!
Przy Dragon Queen i Hysteric wracamy na parkiet na mały bounce, a przy Little Shadow zaliczamy intensywne macanie z kimkolwiek tam akurat tańczymy.
I tyle. 10 kawałków. Trochę nierównych. Trochę do tańczenia, trochę do zluzowania. Album na dobre 4+. I chyba, mimo wszystko, mój ulubiony, jeśli chodzi o YYY.
No i ta Karen. Myślisz, że czemu mam taką fryzurę jaką mam? Czemu nałogowo kupuję krwistoczerwone pomadki? Jej nie da się nie kochać.
To będzie jeden z moich ulubionych albumów 2009. I wcale nie z powodu czerwonych ust Karen. To po prostu bardzo dobra płyta.
P.s. Nogi to może i ona ma soczyste, ale piersi wolę swoje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz