Girl vs. Boy
Dear Cerpin,
witam po sezonie ogórkowym.
Chciałam tą recenzję napisać już dwa miesiące temu. Nie mogłam się doczekać. A teraz kiedy to robię nie wiem co mam napisać. Bo ileż można się podniecać jednym artystą? Mogę napisać, że jest zajebisty i w sumie to powinno wystarczyć. Nie chce mi się rozpływać nad każdą płytą po kolei. Bo KAŻDA jest inna i genialna.
Do sedna.
Na okładce znowu mamy Patricka. W jakimś wywiadzie przeczytałam, że wszystkie przedmioty umieszczone w tle za Patrickiem mają dla niego bardzo duże znaczenie sentymentalne (czy jakoś tak to ujął). Dla mnie okładka jest zwykła, nudna wręcz.
Za to w środku płyty jest biała wkładka ze wszystkimi imionami fanów, którzy finansowo wsparli pracę nad albumem (płyta została bowiem wydana dzięki www.bandstocks.com). W każdym razie to bardzo miłe – zobaczyć swoje imię na wkładce do albumu ukochanego artysty (chyba zainwestuję w ‘The Conqueror’).
Co do albumu… Jak zwykle inny niż poprzednie. Nie powiem, że lepszy albo gorszy, bo po prostu inny. Skupię się na tym co mi się podobało i na tym co uznałam za zbędne i zdarza mi się omijać podczas słuchania płyty.
Cały krążek ma trzy dość mocne i chwytliwe kawałki, które jak najbardziej nadają się na single. Mówię o ‘Vulture’, ‘Hard times’ oraz ‘Battle’. Dwa pierwsza są naprawdę świetne i już zostały singlami. ‘Battle’ jest zdecydowanie najsłabsze w tej kategorii.
Na płycie widać sporo odwołań do rodziny, a zwłaszcza do ojca, z którym Patrick niedawno zdaje się pogodził po tym jak dowiedział się o jego raku prostaty (tatuś już jest zdrowy tak na marginesie). Takie ‘Oblivion’ jest tego świetnym przykładem.
No to czas na moje ulubione. ‘The sun is often out’. Absolutnie przepiękne. Z dedykacją dla przyjaciela Stephena Vickery, który w wieku 27 lat popełnił samobójstwo. To najlepszy kawałek na tej płycie. Jak to sam nazwałeś taki tren, bardzo uniwersalne pożegnanie z kimś bliskim. Zawsze mam gęsią skórkę jak słucham. Jakoś tak zimno się robi od tego kawałka…
Tytułowe ‘The Bachelor’ to zdecydowanie powrót do szufladki z neo-folkiem. Przepiękny wokal użyczony przez Elizę Carthy (z tego co wyczytałam we wkładce). I te wyraźne skrzypce… Ah, oh, uh.
Patrick wydaje się poirytowany wpływem terroryzmu na szeroko pojęty komfort życia w 21szym wieku, co dobitnie wyraża w bardzo elektronicznym ‘Count of casualty’. Jak tego słucham to mam wrażenie, że jest wyciągnięte żywcem z ‘Lycantrophy’.
To by było na tyle w kwestii tego co mi się naprawdę podoba na tym albumie, nie twierdzę, że pozostałe kawałki są gorsze, po prostu nie przypadły mi aż tak do gustu i pełnią w moim mniemaniu raczej rolę wypychaczy (mówię np. o takim ‘Damaris’, z banalną linią melodyczną).
Album na mocną 5. Taką 5, za którą dzieci w pierwszej klasie podstawówki dostają buzi w czółko od mamusi. Jestem ciekawa na ile Ty ocenisz tą płytę.
Jedyne co pozostaje na koniec to zacytować Patricka: ‘and all my dead meat yearns for the vulture’s return’. Ja już się nie mogę doczekać ‘The Conqueror’. A z tego co Wolf mówi ma się pojawić już na początku przyszłego roku.
Boy vs. Girl
Droga Stello,
Jak dla mnie to jednym artystą podniecać się można bardzo długo, a tym bardziej dziwi mnie, że to Ty zadajesz to pytanie, bo Patrickiem zachwycasz się równie często jak i głośno.
Muzyka to dla mnie kwestia emocji, a nie suchych faktów, więc podniecać się można póki te emocje są, przynajmniej tak to wygląda w moim wypadku. Skoro jednak nie chce ci się rozpisywać nad poszczególnymi albumami Patricka, to może ja powiem, że młodzieniec ten ma głowę pełną pomysłów, balansuje pomiędzy stylami, przeplata przesterowane gitary skrzypcami, a pomimo tego cała jego twórczość brzmi niezwykle spójnie, a jego styl jest nie do podrobienia. Może to jego głos, który jest tak charakterystyczny, że o pomyleniu go z kim innym nie ma mowy a może po prostu to, że wszystkie te dźwięki rodzą się w jednej głowie.
Jeden Patrick potrafi wzruszać, obrażać, krzyczeć i pisać absolutnie killerskie przeboje (wystarczy wspomieć tylko Tristana czy Libertine'a i wszystko jasne).
Do tego na Oxegenie miałem okazję zobaczyć koncert tego sympatycznego chłopca, który widać było, żył tym co robi, co gra. Było czuć wspomniane wcześniej emocje – a to dla mnie najważniejsze. Szkoda, że wepchnięto go na scenę dla młodych zespołów (sic!) i mógł grać tylko 0,5 h. Mam nadzieję, że kiedyś nadrobię.
Nowa płyta Patricka na szczęście trzyma poziom. (Prawie) otwierające „Hard Times” jest generalnie wykurwiste. Bardzo lubię takie utwory, pędzące jak pocisk, który ciągle nie bardzo może natrafić na jakąś ścianę, żeby się zatrzymać. Mocna perkusje, pulsujące, bardzo nerwowe skrzypce, przestary, mniam mniam. To taki kawałek, że jak wychodzisz z domu i odpalasz płytę na słuchawkach, to nagle zaczynasz napierdalać jak szalony ulicą, czując niesamowity przypływ energii. W kolejnym „Oblivionie” Patrick nadal pozostaje w strefie dużych prędkości, czuć jednak, że niestety będzie hamował. Generalnie ten kawałek zapamiętam jeszcze po tytule, bo dalej niestety zaczyna się coś niepokojącego. Nie zrozum mnie źle, te kawałki mi się podobają, ale niestety zlewają się w jedno. To nie jest mocny zarzut, i na pewno są osoby którym nie będzie to przeszkadzać. Dla mnie jednak moment, w którym patrzę na wyświetlacz i widzę, że
3 kawałki, przeleciały w czasie kiedy myślałem, że leci jeden to jakoś tak... Wiadomo, są utwory które mają momenty, jak przyjemnie patetyczny „Damaris” (przy którym jednak, nie wiedzieć czemu ciągle mam wrażenie, że gdzieś to już słyszałem) czy „Count of Casualty” z intrem w stylu 8-bit i szorstkimi, tępymi elektronicznymi bębnami. Generlanie jednak trochę za bardzo się to rozmywa wszystko, takie „Who will?” mógł se spokojnie darować, bo mimo że to fajny kawałek, to co za dużo to nie zdrowo, i mógł go dać na b-side.
Wkradającą się nudę przerywa wspomniany przez ciebie „Vulture” w którym Patrick jest taki jakim ja go lubię najbardziej. Zadziorny, z tą elektroniką w szalonym tempie w tle. Krzyczący i szepczący na przemian, ale w taki bardzo naturalny i niewymuszony sposób. Świetny numer.
Jako, że tak uwielbiasz „Sun is often out”, to nie mógłbym się do niego nie odnieść. Niestety, jestem średnio czuły na emocjonalną stronę Patricka. Piosenka ładna, owszem, ale raczej nudna. Dopiero w drugiej jej części zaczyna dziać się coś ciekawego, ale i to jej nie ratuje. Już następujący po niej „Theseus” jest o wiele lepszy. Bardzo fajna perkusja, przeplatanie smyków akustyczną gitarą, raz tak, raz inaczej. Mimo tego, że to też raczej spokojny kawałek, to jednak zdecydowanie daje radę (chociaż jest przy końcu, więc teoretycznie tym bardziej powinienem mieć już dość tych smęcików ;)).
„Battle”, które uznajesz za słabe, ja uważam za jeden z najmocniejszych punktów płyty, to po prostu po raz kolejny Patrick w moim ulubionym wydaniu. Zwięzły, ostry, drapieżny, bez zbędnych pierdół.
Generalnie więc płyta jest dobra, ale mogłaby być dużo lepsza, gdyby darować sobie co najmniej 2 piosenki, albo zastąpić je czymś mocniejszym, co niwelowałoby poczucie nudy. Wszystkie kompozycje stoją na wysokim poziomie, i to nie one same w sobie są problemem. Jest ich po prostu za dużo, i są do siebie zbyt podobne, żeby utrzymać słuchacza w ciągłym skupieniu. A może to po prostu kwestia tego, że to już czwarta płyta Patricka, a nie da się przecież całą karierę tworzyć takich majsterstyków jak „Wind in the wires”.
Mimo wszystko takie 6/10 spokojnie można dać, często wracać pewnie będę do tych szybszych kawałków, a i całej płyty od czasu do czasu też nie omieszkam posłuchać. W każdym razie, nie jest źle.
See u,
Cerpin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz