czwartek, 21 maja 2009

IAMX - Kingdom of Welcome Addiction



















Girl vs. Boy

Witam,


dzisiaj o czymś, co najebało mi w głowie, o czymś, co stanowi o całkiem sporym kawałku mojej muzycznej świadomości, wrażliwości i chuj wie, czego tam jeszcze.


IAMX. Nie odpuszczę sobie osobistych konotacji (tak jak Ty przy The Decemberists). Pierwszy raz z pierwszą płyta i z przecudownym ‘Mercy’ przeżyłam dzięki Piotrowi Stelmachowi i audycji Pastelowy Świat Rocka (wcześniej znałam tylko Sneaker Pimps, które do dziś jest gdzieś tam w moim Top10). Wpadłam. Totalnie i na zawsze.


Potem była druga płyta. W prezencie od kogoś bardzo ważnego. Rozpakowana przy lodach w galerii. Rozrywałam tą cholerną folię jak dzieci rozrywają opakowania od prezentów na komunię.


Electronic. Synthpop. Electroclash. Alternative. Szufladkujcie sobie jak chcecie obie płyty. Mam to w dupie. Dla mnie to po prostu piękne melodie, ze świetnymi tekstami, ogromnymi emocjami i milionami wspomnień w głowie. A najlepszym dowodem na to, że to działa był koncert na OFF-Festival w roku 2006. Prowadzili mnie za rączkę nieprzytomną na pole namiotowe. To było lepsze niż seks. Zgodzisz się ze mną, prawda?


I teraz w 2009 czas na trzecią płytę. Wróciło mnóstwo wspomnień już na samą myśl o nowym materiale. Po przesłuchaniu, no cóż… Usiadłam przy kompie i się rozryczałam. Ja chcę moje emocje, moje orgazmy, moje uśmiechy, moje tripy, wszystko moje iamxowe z powrotem. A tu co? Pusto. Bardzo wtórnie niestety… Sama nie wierzę, że to mówię.


Okładka odbiega od poprzedniego konceptu. Nie ma już ludzkich twarzy. Jest za to grafika. Jak dla mnie całkiem w porządku, bardzo prosta. Motyw łatwy do zapamiętania.


Muzycznie? Mam wrażenie, że era ‘swing your dancing shoes off’ skończyła się bezpowrotnie.


Otwierający ‘Nature of Inviting’ daje radę. Niski, wyraźny bas i piskliwy głos Cornera, zawsze lubiłam to połączenie.


Tytułowy ‘Kingdom of Welcome Addiction’ to zżyna z ‘President’ z drugiej płyty. Totalna zżyna. Strasznie drażniąc wydźwięk. Przyciszyłam po minucie słuchania.


‘Tear Garden’. Patrz wyżej.


‘My Secret Friend’. Patrz wyżej. Dodam tylko fakt, że to w duecie z Imogen Heap.


‘An I for An I’. Powtórka z otwierającego kawałka. Tak strasznie podobne do siebie… Wtórne (to moje ulubione słowo ostatnio).


‘I Am Terrified’. To drugi kawałek, który mi się podoba. W którym w refrenie słychać emocje, w którym jest życie. Bardzo prosta melodia i tekst. Trafił do mnie po raz pierwszy od początku płyty.


‘Think of England’. Pierwszy legalnie dostępny kawałek z tej płyty. Jako jedyny przypierdala i nadaje się na parkiet.

W ‘The Stupid, The Proud’ Corner rozprawia się – jak sam przyznaje w jednym z wywiadów – z aspektem religijnym w swoim życiu. Akustycznie, trochę inaczej niż na całości albumu. Wkurwiające są te dzwoneczki strasznie.


‘You Can Be Happy’ na początku skojarzyło mi się z moim ukochanym ‘Spit it out’. Tylko na początku. Potem już tylko irytuje.


‘The Great Shipwreck of Life’. Nuda.


‘Running’. Popularny motyw dla tytułów piosenek ostatnio. Najpierw Ladyhawke, potem YYY. Teraz na zamknięcie albumu Corner. Wszyscy od czegoś spierdalają. A nasz szanowny Krzysztof do nowej dupy Janine. Ktoś mu powinien wpierdolić za Sue.


I koniec. Bardzo to smutne. Posłucham sobie ‘Kiss and swallow’ na otarcie łez.

Nie lubię tej płyty. Do tak wielkich poświęceń nie jestem zdolna.


Stella_crying_over_the_end_of_IAMX



Boy vs. Girl


Elo,

no to tym razem mnie przyszło być rozsądnym i chłodnym w ocenianiu płyty, chociaż i u mnie nie jest to wcale takie łatwe. IAMX poznałem gdzieś w okolicach pierwszej płyty, w ogóle nie kojarzyłem Sneaker Pimps wcześniej. Długo, długo słuchałem tylko tytułowego kawałka, uważając, że reszta jest taka jakaś... (zresztą co zabawne, to samo miałem z moim obecnie ukochanym bloodsportem, zanim posłuchałem tej płyty w całości, katowałem otwierające ją Kiro TV). Aż pewnego dnia, w jakimś tam autobusie jadącym przez wsie i lasy włączyłem sobie K+S na słuchawkach, i odpadłem. Kurwa, no co by nie mówić to „różowy” jest zajebsity. To taka ładnie utkana płyta była, wszystkie te kawałeczki tam się splatały w jeden, bardzo śliczny obrazek.

Takie „Mercy”, „I like pretending”, „Simple girl” to były miażdżące kawałki. Jak się je włączyło w odpowiednich warunkach, to o jaaaa, no dobre były no.


Potem było „The Alternative” które było fajne, ale sprawiało wrażenie takiej zbieraniny kawałków pod imprezę, plus kilka ballad wsadzonych w miejsca w których niekoniecznie powinny się znajdować. Piosenki z „żółtego” sprawdzały się za to wyśmienicie na koncertach. Akurat zdarzyło mi się być na trzech (off – pierwsze spotkanie zrobiło wrażenie, trójka – śliczny kocnert, stałem sobie w pierwszym rzędzie, zagrali Mercy i w ogóle, było bardzo ładnie, a co do ostatniego kocnertu w Proximie to ja może nie bedę nic mówił bo pamiętam raczej hmmm.. emocje, o ;))

„Bring me back a dog” czy „Negative sex” to były sprawdzone napierdalacze, które charakteru odpowiedniego nabierały właśnie w wykonaniach live.


W okresie pomiędzy „Alternative” a nowym albumem zakolegowałem się bliżej ze Sneaker Pimps co było bardzo dobrym posunięciem, bo:

a) poznałem Cornera od drugiej strony, jako członka normalnego bandu

b) posłuchałem w końcu tego jebanego „Bloodsportu” (co śmieszne – też było to w pksie, tym razem nocnym) który z miejsca wskoczył do mojego top 10. Jak ktoś nie zna to polecam – mało innych płyt ma naraz taki stopień zakręcenia, jakiegoś przekazu, tajemniczości i łatwości słuchania w każdych warunkach naraz.


W bardzo smutnym październiku 2008, Chris zapowiedział w końcu 3cią płytę, którą pilotował „Think of England”, który mnie osobiście napawał sporym optymizmem. W zasadzie to bardzo mi się podobał, i nieraz lądował na repeacie. Inna sprawa, że moje jakiekolwiek oceny z tego okresu należy wziąć w duuuży nawias, no ale niech będzie. W Proximie też grali już sporo z „Kingdom of Welcome Addiction” ale jak już mówiłem, nie mnie to pamiętać.


Ale płyta w końcu jest.

I jest chujowa. Tarał! Niestety panie Corner, każdy się kiedyś kończy (chociaż kilka wyjątków się znajdzie, to tak z kronikarskiego obowiązku).

I tak dawałeś pan radę ponad dekadę, można więc wybaczyć pierwszą tak naprawdę słabą płytę.

Zaczyna się od „Nature of Inviting”. No i jak sama Stello droga mówisz, połączenie znane i lubiane, ale w tym wypadku coś już tu śmierdzi. Pierwsze wrażenie to „tia, to już było”. Poza tym (mając w pamięci „Think of England”) jasne staje się, jakie ta płyta będzie miała brzmienie. Za bardzo odpustowe. O ile w singlu mi się to podobało, bo liczyłem, że dużo będzie innych rzeczy, to w trakcie openera płyty zapala się żarówka – „o nie, ta płyta jest tak wyprodukowana”.

Potem jest już tylko gorzej.

Kawałek tytułowy i „Tear Garden” brzmią jak jakieś podrasowane b-side'y z „żółtego”. Ni to efektowne, ni to orginale. Takie jakieś smęty które na dodatek męczą. Zapomnieć.


Numer cztery („My Secret Friend”) zasługuje na osobny akapit, ze względu na swoją absolutną chujowość. Jezu, co to ma być. Już od tego wejścia na samych głosach człowiekowi się niedobrze robi. Im dalej w las tym geściej i ciemniej i nudniej i gorzej i w ogóle. Do tego muszę dodać, że pseudonim artystyczny pani co tu śpiewa mnie wybitnie wkurwia. Naprawdę, mam tak, że czasami mi się to przypomina i potem przez godzinę pomstuję niewybrednie w myślach na Imogen Heap (sic!).


„An I For An I” coś tam, coś tam w sobie ma, ale na pewno nie porywa. „I Am Terrified” które tak ci się podoba, mnie niestety zmęczyło. Często na tej płycie występuje wkurwiający motyw na bębnach z tym nabijaniem rytmu na 2 (na pewno to Stello zauważyłaś!), a tutaj to już w ogóle Krzyś przegiął pałkę trochę.

„Think of England” jak mówiłem już, daje radę całkiem nieźle, i wyróżnia się zdecydowanie na plus, tak jak następna piosenka na płycie czyli „The Stupid, The Proud”, które Tobie do gustu nie przydało. A jak dla mnie to jedyny kawałek, który pokazuje, że Corner coś w zanadzrzu jeszcze ma. Bardzo łądny, kameralny, z akustyczną gitarą i lekko cykającym hi-hatem, naprawdę urzeka. To tylko utwierdza w przekonaniu, że zamiast trzeciej płyty IAMX, powinna być pierwsza płyta Siblings, czyli nigdy nie dokończonego akustycznego projektu z Sue. No ale Krzyś przerzucił się na Janine, więc raczej nie ma to szans.

Trzy ostatnie kawałki to już ma się rozumieć, pitu-pitu totalne. Nic specjalnego się tu nie dzieje, piosenki se lecą, jest jak było.


Nagrał więc Chris płytę słabą i wtórną, z ledwo dwoma dobrymi i dwoma przyzwoitymi kawałkami. O reszcie wszyscy pewnie zapomną. I raczej wracać będziemy do „różowego”, a na kocnertach spiewać będziemy kawałki z „żółtego”, przy nowościach zaś potupiemy sobie nóżką i popatrzymy na Janine bez wyrzutów sumienia, że nie skupiamy się w pełni na muzyce i coś nam umyka.

Ciekawe tylko jaka przyszłość przed Chrisem? Się zobaczy, dajcie znać jak było w Jarocinie, bo nas raczej nie będzie.


sobota, 16 maja 2009

Maxïmo Park - Quicken The Heart











Boy vs. Girl

Droga Stello,

o indie srindie rewolucji rozmawialiśmy już przy okazji płyty Yeah Yeah Yeahs, więc nie ma się co powtarzać. Maxïmo Park to ta sama bajka, wiadomo. Z tym, że jeżeli chodzi o mnie, to ja zawsze bardzo Maxïmo lubiłem. Ich debiutancki „Certain trigger” (co z tego, że wystawiłem na allegro, no co!) był zajebsitą płytą (jak na moment jej wydania oczywiście). Z próbą czasu poradził sobie raczej słabo, ale w sumie kogo to obchodzi. Ekipa z Newcastle miała talent do przebojowych melodii, Paul Smith śpiewał bardzo charakterystycznie i pisał fajne teksty. Osłuchałem się tego trochę w życiu, muszę przyznać. Z tego co mi wiadomo, to Ty raczej nigdy nie przepadałaś, no ale cóż poradzić. Tobie to się nawet debiut Bloc Party nie podobał. Ja nawet z resztek sentymentu podczas zeszłych wakacji zawitałem na Dubliński koncert Maxïmo, na którym to zespół grał już sporo kawałków z „Quicken the heart”. Tak się jakoś złożyło, że przed nimi występowało N*E*R*D, którzy pozamiatali (zupełnie niespodziewanie) tak, że nawet podskoki Paula Smitha nie robiły potem jakiegoś dużego wrażenia. A sam gig - wiadomo, pośpiewalimy przeboje z pierwszej płyty, ponudziliśmy przy kawałkach z totalnie przeze mnie odpuszczonej „Our Earthly Pleasures”, i straciliśmy nadzieję na przyszłość przy nowych numerach.

„Quicken the heart” to absolutna powtórka z rozrywki. Jakoś tego nie kumam zupełnie, po co te zespoły wydają ciągle te same płyty. Tak się zastanawiam, czy jest sens się tutaj zagłębiać, bo tak naprawdę nie ma w co. O ile przez pierwsze pięć kawałków to się jeszcze całkiem przyjemnie słucha, potem już zaczyna drażnić. Produkcja płyty niestety leży (co dziwne, bo odpowiedzialny był za nią Nick Launey, czyli ziom od YYY i Cave'a).
Bardzo mało przestrzennie poukładane są poszczególne ścieżki, atakuje nas raczej zmasowana kupa dźwięku, co w tym przypadku daje bardzo średni efekt (a przy syntezatorach z „It's blitz!” sprawdzało się wyśmienicie). Over and over te same gitary, te same melodie, nawet perkusyjne patenty powtarzają się tak często, że już przy pierwszym przesłuchaniu gdzieś w drugiej połowie albumu miewamy deja vu. Wieje nudą i wtórnością strasznie. Nie ma tu ani jednego kawałka, który wbijałby się w pamięć. Ani jednego refrenu na miarę „Coast is always changing”. Nic równie klimatycznego jak „Acrobat”. Nie dość, że ta płyta to auto-plagiat, to jeszcze bardzo kiepski. Panowie no, do chuja wafla, graliście te piosenki na koncercie rok temu! Nie można było ich przez ten czas jakoś podrasować, zróżnicować? Chyba wiem jak wyglądają wasze próby.

-Elo, to co nowy kawałek?
-No raczej.
-Masz tekst?
-Tak
-No to jedziemy
(5 minut później)
-No to co, jeszcze jeden...?

I tak w kółeczko.
Właśnie włączyłem płytę po raz kolejny, ale chyba zamiast cokolwiek z niej zapamiętać, zrobi mi się niedobrze. Dobrze Stello, że masz w zwyczaju opisywać płyty kawałek po kawałku, bo gdyby ktoś mi kazał to robić, to chyba wolałbym orkę w polu.

Chociaż z drugiej strony... Maxïmo się nie zmieniło, może zmieniłem się ja?
Może to po prostu wina słuchania tych wszystkich pojebanych rzeczy, które w większości zajmują mojego iTunes'a? No bo niby jak się lubi teraz Tima Heckera, Fifths of Seven a do tego obsesyjnie słucha Animal Collective, to czemu Maxïmo miałoby dawać radę?
I tu jest pies pogrzebany – to nie jest płyta która miała być dobra, to chyba zwykły skok na kasę.
Na „Quicken the heart” pewnie złapią się Ci, którzy 4 lata temu mieli 12 lat i nic nie kumali. Albo fani Pidżamy Porno którzy właśnie odkrywają „ten nowy styl w muzyce, indie rooook czy jakoś tak, znasz to, Franz Ferdinad słyszałeś?”
Jeżeli nie znacie żadnej poprzedniej płyty Maxïmo, Kaiser Chiefs, itd. to może i wam się spodoba.
Ja mam już dość. Wychodzę.
Nie czekaj na mnie z kolacją.


Cerpin


Girl vs. Boy



Cerpinie,

Oh fuckin’ shine a light! Aren’t you in enough trouble?! Jakby to Rob Gretton ujął. Mam uczulenie. Mam okropne uczulenie na wtórność. Czy te wszystkie zespoliki, których się słuchało jakieś 5 lat temu i miało do nich szacunek muszą teraz wszystko spierdolić? Czy w tym wszystkim chodzi naprawdę tylko o kasę?

Nie chce mi się. Nie chce mi się słuchać nowego Maximo Park. Nie chce mi się nawet patrzeć na tą cholerną okładkę. Mam wrażenie, że moja irytacja ostatnio sięgnęła zenitu.

Chłopcy zatrzymali się na pierwszej płycie. Zmieniają tylko teksty, kopiują melodie. Ten sam patent na wszystko, od kilku lat.

Po przesłuchaniu płyty jest jeszcze gorzej niż z The Decemberists (wróciłam do ‘Hazards of Love’ ostatnio nawet żeby nie było). Nie pamiętam żadnej piosenki. Żadnego tytułu, żadnego refrenu.

Może ta płyta się komuś spodoba. Może mam za bardzo zblazowany mózg (tym Patryczkiem). Może. A może tak jak sam zasugerowałeś my się zmieniliśmy i trudniej nam wcisnąć kit. Myślę jednak, że to, co zrobili Maximo Park na nowej płycie to taki samobój. Ani kasy, ani sławy to z tego nie będzie.

Miałam zwyczaj opisywać płytę kawałek po kawałku. Dokładnie. Skupiać się na producentach. Ale z Maximo Park tego nie zrobię.
Jebać to za przeproszeniem.
Idę posłuchać czegoś na ukojenie nerwów.

Stella.

P.s. Spodobał mi się tekst z jednego kawałka (chyba z ‘In Another World’). ‘I’m gonna come over there and wipe that smile off your face’. Udało im się zmyć mi uśmiech z pysia. I to z samego rana.

poniedziałek, 11 maja 2009

Peaches - I feel cream











Girl vs. Boy


My fellow Cerpin,


i znowu ja pierwsza. Peaches. No nareszcie. Po 3 długich latach moja ulubiona koleżanka po nauczycielskim fachu powraca. Od ‘Impeach My Bush’ byłam uzależniona. ‘The boys wanna be her, the girls wanna be her!’ – no Peaches w najlepszej formie, nawet w ‘The L Word’ ją wykorzystali!

Sięgnęłam po płytę z ogromnym zaciekawieniem i lekkim strachem (po ostatnim The Decemberists boję się, że moje ulubione gwiazdki będą partaczyć swoje płyty, jedną po drugiej! Myślisz, że to już początki jakiejś fobii? Zacząć to leczyć? Czy poczekać do nowej płyty Patryczka?).

Ale sobie wyretuszowała nogi na okładce! No i te łańcuchy! W sferze graficznej nic się nie zmieniła. I bardzo dobrze. Nikt nie mówi o naszych brudnych projekcjach umysłowych tak jak ta Pani!

A co tam muzycznie u Peaches? – zapytasz zapewne.
‘Oh oh oh oh oh’ – tak się zaczyna nowa płyta! Ja chyba mam do niej słabość. Pomijając fakt, iż zaczyna się tak jak poprzednie płyty, i od samego początku zaczyna wiać wtórnością…

No i niespodzianka. Zmieniło się. Peaches przestaje szokować w warstwie tekstowej. W ‘Talk to me’ chce rozmawiać z facetem a nie się pieprzyć. Hmmm muzycznie też jest bardziej dojrzale. Kolejne ‘Lose you’ też jest liryczne. Peaches zależy. A mi się włos na głowie jeży.
Ona naprawdę ma 40stkę na karku. To słychać.

‘More’. No może nie tak do reszty jest stracona. Wraca połamany beat i trochę groźniejsze syntezatory. Peaches, którą pokochaliśmy jednym słowem.

‘Billionaire’ z Shundą K. udowadnia, że stara Peaches dycha i ma się dobrze. I nawet zarapuje czasem.

Tytułowe ‘I feel cream’ znudziło mnie po minucie.

‘Never go to bed without a piece of raw meat’. No byś się wstydziła kobieto. Aż się zaczerwieniłam. Cofam to, co powiedziałam o zmianie w warstwie tekstowej. ‘Treat or trick’ z wyżej zacytowanym tekstem powala moją teorię.

Przy ‘Show Stopper’ ma się ochotę poocierać o kogoś w tłumie na parkiecie. ‘Mommy Complex’ udowadnia, że Peaches każdego chłopca wyleczy z bycia synkiem mamusi. ‘Mud’, ‘Relax’ porażają monotonią. A w finałowym ‘Take you on’ Peaches grozi nam słowami ‘You can’t mess with me’. I to tyle.

Podoba mi się ta płyta. Przede wszystkim za te nowe kobiece akcenty. I za tą dojrzałą, ale nadal niegrzeczną Peaches. Dobra robota koleżanko po fachu.

S.

P.s. Nawet nie próbuj marudzić, że płyta jest kiepska!


Boy vs. Girl


Elo,

Peaches każdy zna, nie każdy lubi. Ja sam grzebiąc w pamięci przypominam sobie same dziwne historie, a to jeden kolega zobaczył po pijaku późno w nocy wiadomy teledysk z atakującymi włosami łonowymi, i nie mógł później spać, inny natomiast w związku z przegraną w karty musiał biegać po pokoju w samych majtkach z mikrofonem w ręku i udawać Twoją koleżankę po fachu.

Ja sam swego czasu zasłuchiwałem się w "Teaches of Peaches", które po maksie dawało radę. Tam to były nieskrępowane odjazdy w stylu "Fuck the pain away" czy kompletnie pojechanego "AA XXX". Bardzo żałuję, że nie udało mi się zobaczyć Merrill na żywo mimo tego, że naszego pięknego kraju nie omijała. Niedługo wystąpi znów, jako support Jane's Addiction. Ale po tym, co usłyszałem na "I feel cream" chyba nie mam ochoty już iść jej słuchać, co najwyżej popatrzeć.

Pani Peaches zaprosiła do współpracy tuzów współczesnej elektroniki, czyli Soulwax
i Simian Mobile Disco. Można, więc było spodziewać się fajerwerków, niestety wyszło... no słabo, no. Trzeba się było Kurstina trzymać, byłyby przynajmniej ze 2 murowane wymiatacze. A tak...

Już otwierające "Serpentine" spowodowało, że w mojej głowie zapaliły się wszystkim znane trzy literki WTF??!! No proszę Cię... tak nudnej i nieudanej piosenki to bym się nie spodziewał, a już tym bardziej jako openera płyty. No bo co to ma być? Nudny bit, Peaches coś tam jęczy, ale nie za bardzo wiadomo, o co jej chodzi. No cóż, od początku Merrill jest mocno w plecy, i to na własne życzenie.

"Talk to me" rozbudza trochę nadzieje, bo jest tu i melodia, i śliczny syntezatorowy motyw. Ładna piosenka bardzo, produkowana właśnie przez Soulwax, może, dlatego tak dobrze brzmi i daje radę w warstwie muzycznej.

Kolejne "Lose You" też urzeka syntezatorowymi motywami, a Peaches śpiewa naprawdę przekonująco. Fajne chórki i te wokalizy w tle, takie tam bajery. Więc jest spoko.

"More" stara się nawiązać do starszych płyt, ale pasuje w tym miejscu jak pieść do nosa, poza tym brzmi to jak wykastrowane wersje kawałków z "Teaches of Peaches". W ogóle jak na moje to problemem tej płyty jest brak jakiejkolwiek spójności. Raz Peaches przeżywa, raz jest wkurwiona, zero jakiejś dramaturgii, fajnego ułożenia kawałków, takie rozsypane puzzle.

"Billionaire”, o którym powiedziałaś, że to jeden z lepszych kawałków, jest.. cóż... żenujące. Boże, co za beznadziejny kawałek, no proszę. Naprawdę, po minucie miałem uczucie podobne do tego, jakiego doświadczam oglądając Ewę Drzyzgę. Okropieństwo.

Tytułowy kawałek jest niestety ostatnim na płycie, na który można zwrócić uwagę. Mnie tam się podobał akurat całkiem całkiem, bo może skoro Merrill już taka stara i w ogóle, no to dużo bardziej przekonująco wypada w tych spokojniejszych kawałkach.

I tak naprawdę potem mamy jeszcze 6 kawałków, z których nic nie pamiętam. I nawet jak je włączam, żeby sobie przypomnieć, to słyszę ciągle to samo. Albo tępe bity i wyeksponowany wokal, albo zupełnie nieprzekonujące imprezowe kawałki, które równie dobrze mogło nagrać 150 innych osób. Niestety wulgarność Peaches była zajebista, jeśli była odpowiednio podana. Tutaj mi bardzo duużo brakuje.
Wszystko to jest takie niestrawne.
3 ostatnie kawałki to już była męczarnia, takiej wtórności i braku pomysłu to już dawno nie słyszałem. Jedyne, co się będzie z tego dało wykroić to chyba pojedyncze kawałki, które będzie można włączyć na imprezie, ale wyobrażasz sobie słuchać tego np. w podroży? Chyba byłaby to wtedy bardzo dłużąca się wycieczka.

Sorry Peaches, dałaś dupy, i to w tym kiepskim znaczeniu. Wracam słuchać Blur, oni nagrali 7 płyt i żadna nie jest nudna.

C.


niedziela, 10 maja 2009

The Decemberists - Hazards Of Love











Girl vs. Boy

Dear Cerpin,


to tym razem może ja zacznę. Póki mam jeszcze szacunku resztki do The Decemberists (to tak w związku z wydaniem The Crane Wife, którego nie trawię).
Tak zabawnie się składa, że wieki temu to Ty mi ich poleciłeś. Chyba nic już nie przebije Picaresque. Castaway and Cutouts też było dobrą płytą. A teraz?

Nowy album blednie przy dwóch moich ulubionych.
Zaczynając od okładki, która zupełnie zmieniła swoją stylistykę z marynistyczno-robotniczej na eee… taką, która z powodzeniem mogłaby reklamować klub styranych życiem drwali! Totalnie nie przyciąga uwagi.

Warstwa tekstowa składa się na historię Margaret, która próbuje zdobyć uczucie Williama. W międzyczasie przeszkadza im w tym kilka postaci, ktoś morduje dziecko itd. Legendy, las i krew. Ot cała tajemnica tekstów The Decembrists z większości albumów.

W związku z podziałem na role w historii na albumie pojawiają się tacy goście jak Becky Stark (Lavender Diamond), Jim James (My Morning Pocket) czy też Shara Wordem (My Brightest Diamond).

Muzycznie… No cóż… Tak naprawdę pierwszym kawałkiem, który przyciągnął moją uwagę był The Wanting Comes in Waves / Repaid. Piękne. A to ze względu na klawesyn użyty gdzieś tam w środku. Kiedy ostatnio słyszałeś klawesyn? Niesamowita sprawa.

Potem długo, długo nic… Aż do… Margaret in Captivity. Dynamika utworu pozwala się przebudzić z marazmu wprowadzonego przez poprzedzające kawałki. No i te instrumenty smyczkowe pod koniec.

I w końcu Hazards of Love 3 – klawesyn. Znowu. Bywa to uzależniające jak człowiek przedawkuje elektronikę, (co też czynię ostatnio namiętnie). I ten chórek śpiewający frazę Singing oh, the hazards of love.

Na zakończenie Hazards of Love 4. William nad rzeką rzewnie wykrztusza z siebie These hazards of love never more will trouble us. I to już tyle. Piękna melodia na zakończenie.

Tak naprawdę to momentami miałam wrażenie, że słucham ciągle tego samego kawałka. Zerkałam na odtwarzacz żeby odróżniać ich tytuły a tu zamiast tego, którego słuchałam leci już piąty z kolei.

Ostatecznie z 17 kawałków pamiętam dość dobrze 4 wyżej wymienione. A szkoda. Pomysł na płytę był, wykonanie jak dla mnie zawiodło. Wrócę do słuchania tych poprzednich. I nie będę tu biadolić, że im nie wyszło. Każdemu się zdarza, prawda?

S.


Boy vs. Girl

Droga Stello,

przy takiej okazji jak nowa płyta The Decemberists nie jestem w stanie tak po prostu przejść do opisania najnowszego dziecka Colina i spółki. The Decemberists to kawał mojego życia, i jeden z najważniejszych zespołów, z jakimi miałem do czynienia.

Jak dziś pamiętam tę wieczorną audycję Przemka Guldy w Radiu SAR, kiedy to "Castaways and cutouts" było płytą wieczoru. Jezu, co ja czułem słysząc po raz pierwszy "July, July!". To było jak wybuch nieskrępowanej radości po znalezieniu dawno zagubionej ulubionej zabawki (a zdarzały mi się takie w dzieciństwie wiele razy, bardzo się do swoich zabawek przywiązywałem:)).
Debiut The Decemberists do dziś ma zagwarantowane miejsce w moim osobistym Top 10.
Akustyczne gitary, bliski jakby nie było mojemu sercu marynarski klimat, ale przede wszystkim połączenie iskrzących się popowych melodii wyciąganych przez Meloya jak z rękawa ze ślicznymi tekstami. Takie "Here i dreamt i was an architect", które sama uwielbiasz chociażby, urzeka wciąż tak samo do dziś, przy wspomnianym już "July, July!" ryj się cieszy jak mało kiedy, mgliste opowieści z "Odalisque" i "Cocoon" powodują, że w pokoju czuć zapach tytoniu palonego z fajki i portowego powietrza. Nie darowali też na koniec miażdżąc naprawdę killerskim "California One Youth and Beauty Brigade", przy którym jako 16/17 latek naprawdę miałem ochotę rzucić wszystko i dołączyć do brygady młodych i pięknych.

Ale potem nastąpiło coś dziwnego. Płyta "Her Majesty the Decemberists". Ciężko mi coś o niej napisać, bo w całości słuchałem jej może 3 razy, i to parę ładnych lat temu. Jakoś tak ta płyta nigdy mi się nie podobała, mimo, że było tam kilka naprawdę fajnych kawałków. Brakowało jej jednak takiej klamry, aury i klimatu. Nie brzmiało to jak The Decemberists, tylko jak płyta popowego zespołu zafascynowanego gdzieś tam tematyką marynistyczną. To był zbiór piosenek, a nie płyta, a akurat Meloyowi takich rzeczy wybaczać nie można.

Potem przyszedł czas na "The Tain EP". Haha, to był mały szok. The Decemberists przesterowali gitary? Hell yeah! Ta składająca się z 6 kawałków celtycka opowieść pokazała wszechstronność załogi z Portland. Jeśli ktoś z was jeszcze nie słyszał, to poszukajcie, bo warto. To takie preludium do "The Crane Wife", którego droga Stello, nie wiedzieć, czemu nie lubisz.
Zanim jednak "TCW", Dekabryści nagrali "Picaresque". I chyba oboje dobrze wiemy, jak zajebista jest to płyta. No sorry, ale tam nie ma ani jednej słabej piosenki. Otwierające "Infanta" powoduje, że ja naprawdę czuję się jakbym stał w tym tłumie wiwatującym na cześć nowonarodzonej córki hiszpańskiego króla. "We Both Go Down Together" nie raz powodowało łzy płynące po policzkach, "The Sporting Life" to wzorcowy przykład hmm... folk-popu? Niech będzie, nieważne jak to nazwiemy, ale tak właśnie powinny brzmieć popowe piosenki dla wrażliwców. "From My Own True Love (Lost at Sea)" chwytało za serce i głowę, a moje ukochane "The Mariner's Revenge Song" to absolutne Top 3 The Decemberists. Ta prawie 9 minutowa szanta zmiata z siłą sztormu. Genialna dramaturgia, intrygująca historia, która za każdym razem powoduje u mnie wypieki i ciarki.
Naprawdę, odpadam. Szacun i pokłony panie, Meloy. Do tego miejsca zbliżył się pan jeszcze raz na swojej solowej ep-ce z piosenkami Morrisseya gdzie "Everyday is Like Sunday" jest... no cóż, heh, uhm, ahm, lepsze od oryginału (sorry Moz).

Kolejna pełnowymiarowa płyta zespołu była zapowiadana jako heavy metalowe The Decemberists.
Można się, więc było spodziewać kontynuacji stylistyki z "The Tain EP" i tak właśnie było.
Co prawda rzadko wracam do tej płyty, ale sam nie wiem czemu. I epickie 12 minutowe numery dają radę w ogóle nie nudząc, i nie brak wymiataczy w stylu "The Perfect Crime 2" czy "Yankee Bayonet (I Will Be Home Then)", które to spokojnie mogłyby znaleźć się na "Picaresque" i nikt by nie powiedział, że przez to płyta jest słabsza. Generalnie to dali radę i bardzo lubię tą płytę.

No i dochodzimy do "The Hazards of Love". Z początku zastanawiałem się, czy po prostu nie napisać, że to taka powtórka z "Her Majesty..." i zostawić to bez głębszej refleksji. Bo w zasadzie nic innego do głowy mi nie przychodzi. Płyta jest długa, trwa prawie godzinę. 80% piosenek to pomieszanie gitar akustycznych i elektrycznych, wokalu Meloya i zaproszonych na płytę gości (głównie kobiet). Jak dla mnie po prostu przegięli pałkę. Nie to, że te piosenki są słabe a Meloy nagle stracił swój songwriterski geniusz. Po prostu to wszystko brzmi tak samo, nudno, przewidywalnie, jakby leżało w błocie. Brakuje takich „uderzeń” jak na poprzednich płytach, skoków z radości z smutek i odwrotnie. Hmm... może to właśnie problem tej płyty. Nie ma na niej emocji. Nie chce mi się płakać, ciarki nie biegną po plecach, nie pamiętam refrenów, nie pamiętam tytułów. To taka płyta, do włączenia sobie pod granie na komputerze, czytanie książki, whatever. Mało absorbująca, przyjemna jako tło. I nie wiem, czy trzeba było odpuścić sobie cały ten rozmach, czy też poczekać jeszcze pół roku i nadać płycie odpowiednie brzmienie w trakcie mixu
i masteringu. No cóż, zdarza się. Mimo wszystko słychać na szczęście, że iskra Meloya nadal tam jest, tylko tu się jakoś tak bardzo blado tli...
Póki, co więc nadal dla mnie Meloy miszczu i czekam na następny krok, który to pokaże czy był to wypadek przy pracy czy też niestety zapowiedź końca...

Cerpin Lost at Sea

P.s

Klawesyn to ja ostatni raz chyba słyszałem w takim odcinku „Duck Tales” gdzie morskiego potwora mieszkającego w trójkącie bermudzkim uspokajał jedynie dźwięk tego instrumentu :)