
Girl vs. Boy
Dear Cerpin,
to tym razem może ja zacznę. Póki mam jeszcze szacunku resztki do The Decemberists (to tak w związku z wydaniem The Crane Wife, którego nie trawię).
Tak zabawnie się składa, że wieki temu to Ty mi ich poleciłeś. Chyba nic już nie przebije Picaresque. Castaway and Cutouts też było dobrą płytą. A teraz?
Nowy album blednie przy dwóch moich ulubionych.
Zaczynając od okładki, która zupełnie zmieniła swoją stylistykę z marynistyczno-robotniczej na eee… taką, która z powodzeniem mogłaby reklamować klub styranych życiem drwali! Totalnie nie przyciąga uwagi.
Warstwa tekstowa składa się na historię Margaret, która próbuje zdobyć uczucie Williama. W międzyczasie przeszkadza im w tym kilka postaci, ktoś morduje dziecko itd. Legendy, las i krew. Ot cała tajemnica tekstów The Decembrists z większości albumów.
W związku z podziałem na role w historii na albumie pojawiają się tacy goście jak Becky Stark (Lavender Diamond), Jim James (My Morning Pocket) czy też Shara Wordem (My Brightest Diamond).
Muzycznie… No cóż… Tak naprawdę pierwszym kawałkiem, który przyciągnął moją uwagę był The Wanting Comes in Waves / Repaid. Piękne. A to ze względu na klawesyn użyty gdzieś tam w środku. Kiedy ostatnio słyszałeś klawesyn? Niesamowita sprawa.
Potem długo, długo nic… Aż do… Margaret in Captivity. Dynamika utworu pozwala się przebudzić z marazmu wprowadzonego przez poprzedzające kawałki. No i te instrumenty smyczkowe pod koniec.
I w końcu Hazards of Love 3 – klawesyn. Znowu. Bywa to uzależniające jak człowiek przedawkuje elektronikę, (co też czynię ostatnio namiętnie). I ten chórek śpiewający frazę Singing oh, the hazards of love.
Na zakończenie Hazards of Love 4. William nad rzeką rzewnie wykrztusza z siebie These hazards of love never more will trouble us. I to już tyle. Piękna melodia na zakończenie.
Tak naprawdę to momentami miałam wrażenie, że słucham ciągle tego samego kawałka. Zerkałam na odtwarzacz żeby odróżniać ich tytuły a tu zamiast tego, którego słuchałam leci już piąty z kolei.
Ostatecznie z 17 kawałków pamiętam dość dobrze 4 wyżej wymienione. A szkoda. Pomysł na płytę był, wykonanie jak dla mnie zawiodło. Wrócę do słuchania tych poprzednich. I nie będę tu biadolić, że im nie wyszło. Każdemu się zdarza, prawda?
S.
Boy vs. Girl
Droga Stello,
przy takiej okazji jak nowa płyta The Decemberists nie jestem w stanie tak po prostu przejść do opisania najnowszego dziecka Colina i spółki. The Decemberists to kawał mojego życia, i jeden z najważniejszych zespołów, z jakimi miałem do czynienia.
Jak dziś pamiętam tę wieczorną audycję Przemka Guldy w Radiu SAR, kiedy to "Castaways and cutouts" było płytą wieczoru. Jezu, co ja czułem słysząc po raz pierwszy "July, July!". To było jak wybuch nieskrępowanej radości po znalezieniu dawno zagubionej ulubionej zabawki (a zdarzały mi się takie w dzieciństwie wiele razy, bardzo się do swoich zabawek przywiązywałem:)).
Debiut The Decemberists do dziś ma zagwarantowane miejsce w moim osobistym Top 10.
Akustyczne gitary, bliski jakby nie było mojemu sercu marynarski klimat, ale przede wszystkim połączenie iskrzących się popowych melodii wyciąganych przez Meloya jak z rękawa ze ślicznymi tekstami. Takie "Here i dreamt i was an architect", które sama uwielbiasz chociażby, urzeka wciąż tak samo do dziś, przy wspomnianym już "July, July!" ryj się cieszy jak mało kiedy, mgliste opowieści z "Odalisque" i "Cocoon" powodują, że w pokoju czuć zapach tytoniu palonego z fajki i portowego powietrza. Nie darowali też na koniec miażdżąc naprawdę killerskim "California One Youth and Beauty Brigade", przy którym jako 16/17 latek naprawdę miałem ochotę rzucić wszystko i dołączyć do brygady młodych i pięknych.
Ale potem nastąpiło coś dziwnego. Płyta "Her Majesty the Decemberists". Ciężko mi coś o niej napisać, bo w całości słuchałem jej może 3 razy, i to parę ładnych lat temu. Jakoś tak ta płyta nigdy mi się nie podobała, mimo, że było tam kilka naprawdę fajnych kawałków. Brakowało jej jednak takiej klamry, aury i klimatu. Nie brzmiało to jak The Decemberists, tylko jak płyta popowego zespołu zafascynowanego gdzieś tam tematyką marynistyczną. To był zbiór piosenek, a nie płyta, a akurat Meloyowi takich rzeczy wybaczać nie można.
Potem przyszedł czas na "The Tain EP". Haha, to był mały szok. The Decemberists przesterowali gitary? Hell yeah! Ta składająca się z 6 kawałków celtycka opowieść pokazała wszechstronność załogi z Portland. Jeśli ktoś z was jeszcze nie słyszał, to poszukajcie, bo warto. To takie preludium do "The Crane Wife", którego droga Stello, nie wiedzieć, czemu nie lubisz.
Zanim jednak "TCW", Dekabryści nagrali "Picaresque". I chyba oboje dobrze wiemy, jak zajebista jest to płyta. No sorry, ale tam nie ma ani jednej słabej piosenki. Otwierające "Infanta" powoduje, że ja naprawdę czuję się jakbym stał w tym tłumie wiwatującym na cześć nowonarodzonej córki hiszpańskiego króla. "We Both Go Down Together" nie raz powodowało łzy płynące po policzkach, "The Sporting Life" to wzorcowy przykład hmm... folk-popu? Niech będzie, nieważne jak to nazwiemy, ale tak właśnie powinny brzmieć popowe piosenki dla wrażliwców. "From My Own True Love (Lost at Sea)" chwytało za serce i głowę, a moje ukochane "The Mariner's Revenge Song" to absolutne Top 3 The Decemberists. Ta prawie 9 minutowa szanta zmiata z siłą sztormu. Genialna dramaturgia, intrygująca historia, która za każdym razem powoduje u mnie wypieki i ciarki.
Naprawdę, odpadam. Szacun i pokłony panie, Meloy. Do tego miejsca zbliżył się pan jeszcze raz na swojej solowej ep-ce z piosenkami Morrisseya gdzie "Everyday is Like Sunday" jest... no cóż, heh, uhm, ahm, lepsze od oryginału (sorry Moz).
Kolejna pełnowymiarowa płyta zespołu była zapowiadana jako heavy metalowe The Decemberists.
Można się, więc było spodziewać kontynuacji stylistyki z "The Tain EP" i tak właśnie było.
Co prawda rzadko wracam do tej płyty, ale sam nie wiem czemu. I epickie 12 minutowe numery dają radę w ogóle nie nudząc, i nie brak wymiataczy w stylu "The Perfect Crime 2" czy "Yankee Bayonet (I Will Be Home Then)", które to spokojnie mogłyby znaleźć się na "Picaresque" i nikt by nie powiedział, że przez to płyta jest słabsza. Generalnie to dali radę i bardzo lubię tą płytę.
No i dochodzimy do "The Hazards of Love". Z początku zastanawiałem się, czy po prostu nie napisać, że to taka powtórka z "Her Majesty..." i zostawić to bez głębszej refleksji. Bo w zasadzie nic innego do głowy mi nie przychodzi. Płyta jest długa, trwa prawie godzinę. 80% piosenek to pomieszanie gitar akustycznych i elektrycznych, wokalu Meloya i zaproszonych na płytę gości (głównie kobiet). Jak dla mnie po prostu przegięli pałkę. Nie to, że te piosenki są słabe a Meloy nagle stracił swój songwriterski geniusz. Po prostu to wszystko brzmi tak samo, nudno, przewidywalnie, jakby leżało w błocie. Brakuje takich „uderzeń” jak na poprzednich płytach, skoków z radości z smutek i odwrotnie. Hmm... może to właśnie problem tej płyty. Nie ma na niej emocji. Nie chce mi się płakać, ciarki nie biegną po plecach, nie pamiętam refrenów, nie pamiętam tytułów. To taka płyta, do włączenia sobie pod granie na komputerze, czytanie książki, whatever. Mało absorbująca, przyjemna jako tło. I nie wiem, czy trzeba było odpuścić sobie cały ten rozmach, czy też poczekać jeszcze pół roku i nadać płycie odpowiednie brzmienie w trakcie mixu
i masteringu. No cóż, zdarza się. Mimo wszystko słychać na szczęście, że iskra Meloya nadal tam jest, tylko tu się jakoś tak bardzo blado tli...
Póki, co więc nadal dla mnie Meloy miszczu i czekam na następny krok, który to pokaże czy był to wypadek przy pracy czy też niestety zapowiedź końca...
Cerpin Lost at Sea
P.s
Klawesyn to ja ostatni raz chyba słyszałem w takim odcinku „Duck Tales” gdzie morskiego potwora mieszkającego w trójkącie bermudzkim uspokajał jedynie dźwięk tego instrumentu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz