środa, 26 sierpnia 2009

Patrick Wolf - The Bachelor











Girl vs. Boy


Dear Cerpin,

witam po sezonie ogórkowym.

Chciałam tą recenzję napisać już dwa miesiące temu. Nie mogłam się doczekać. A teraz kiedy to robię nie wiem co mam napisać. Bo ileż można się podniecać jednym artystą? Mogę napisać, że jest zajebisty i w sumie to powinno wystarczyć. Nie chce mi się rozpływać nad każdą płytą po kolei. Bo KAŻDA jest inna i genialna.
Do sedna.

Na okładce znowu mamy Patricka. W jakimś wywiadzie przeczytałam, że wszystkie przedmioty umieszczone w tle za Patrickiem mają dla niego bardzo duże znaczenie sentymentalne (czy jakoś tak to ujął). Dla mnie okładka jest zwykła, nudna wręcz.
Za to w środku płyty jest biała wkładka ze wszystkimi imionami fanów, którzy finansowo wsparli pracę nad albumem (płyta została bowiem wydana dzięki www.bandstocks.com). W każdym razie to bardzo miłe – zobaczyć swoje imię na wkładce do albumu ukochanego artysty (chyba zainwestuję w ‘The Conqueror’).

Co do albumu… Jak zwykle inny niż poprzednie. Nie powiem, że lepszy albo gorszy, bo po prostu inny. Skupię się na tym co mi się podobało i na tym co uznałam za zbędne i zdarza mi się omijać podczas słuchania płyty.

Cały krążek ma trzy dość mocne i chwytliwe kawałki, które jak najbardziej nadają się na single. Mówię o ‘Vulture’, ‘Hard times’ oraz ‘Battle’. Dwa pierwsza są naprawdę świetne i już zostały singlami. ‘Battle’ jest zdecydowanie najsłabsze w tej kategorii.

Na płycie widać sporo odwołań do rodziny, a zwłaszcza do ojca, z którym Patrick niedawno zdaje się pogodził po tym jak dowiedział się o jego raku prostaty (tatuś już jest zdrowy tak na marginesie). Takie ‘Oblivion’ jest tego świetnym przykładem.

No to czas na moje ulubione. ‘The sun is often out’. Absolutnie przepiękne. Z dedykacją dla przyjaciela Stephena Vickery, który w wieku 27 lat popełnił samobójstwo. To najlepszy kawałek na tej płycie. Jak to sam nazwałeś taki tren, bardzo uniwersalne pożegnanie z kimś bliskim. Zawsze mam gęsią skórkę jak słucham. Jakoś tak zimno się robi od tego kawałka…

Tytułowe ‘The Bachelor’ to zdecydowanie powrót do szufladki z neo-folkiem. Przepiękny wokal użyczony przez Elizę Carthy (z tego co wyczytałam we wkładce). I te wyraźne skrzypce… Ah, oh, uh.

Patrick wydaje się poirytowany wpływem terroryzmu na szeroko pojęty komfort życia w 21szym wieku, co dobitnie wyraża w bardzo elektronicznym ‘Count of casualty’. Jak tego słucham to mam wrażenie, że jest wyciągnięte żywcem z ‘Lycantrophy’.

To by było na tyle w kwestii tego co mi się naprawdę podoba na tym albumie, nie twierdzę, że pozostałe kawałki są gorsze, po prostu nie przypadły mi aż tak do gustu i pełnią w moim mniemaniu raczej rolę wypychaczy (mówię np. o takim ‘Damaris’, z banalną linią melodyczną).

Album na mocną 5. Taką 5, za którą dzieci w pierwszej klasie podstawówki dostają buzi w czółko od mamusi. Jestem ciekawa na ile Ty ocenisz tą płytę.
Jedyne co pozostaje na koniec to zacytować Patricka: ‘and all my dead meat yearns for the vulture’s return’. Ja już się nie mogę doczekać ‘The Conqueror’. A z tego co Wolf mówi ma się pojawić już na początku przyszłego roku.


Boy vs. Girl


Droga Stello,

       Jak dla mnie to jednym artystą podniecać się można bardzo długo, a tym bardziej dziwi mnie, że to Ty zadajesz to pytanie, bo Patrickiem zachwycasz się równie często jak i głośno.
Muzyka to dla mnie kwestia emocji, a nie suchych faktów, więc podniecać się można póki te emocje są, przynajmniej tak to wygląda w moim wypadku. Skoro jednak nie chce ci się rozpisywać nad poszczególnymi albumami Patricka, to może ja powiem, że młodzieniec ten ma głowę pełną pomysłów, balansuje pomiędzy stylami, przeplata przesterowane gitary skrzypcami, a pomimo tego cała jego twórczość brzmi niezwykle spójnie, a jego styl jest nie do podrobienia. Może to jego głos, który jest tak charakterystyczny, że o pomyleniu go z kim innym nie ma mowy a może po prostu to, że wszystkie te dźwięki rodzą się w jednej głowie.
Jeden Patrick potrafi wzruszać, obrażać, krzyczeć i pisać absolutnie killerskie przeboje (wystarczy wspomieć tylko Tristana czy Libertine'a i wszystko jasne).
Do tego na Oxegenie miałem okazję zobaczyć koncert tego sympatycznego chłopca, który widać było, żył tym co robi, co gra. Było czuć wspomniane wcześniej emocje – a to dla mnie najważniejsze. Szkoda, że wepchnięto go na scenę dla młodych zespołów (sic!) i mógł grać tylko 0,5 h. Mam nadzieję, że kiedyś nadrobię.

Nowa płyta Patricka na szczęście trzyma poziom. (Prawie) otwierające „Hard Times” jest generalnie wykurwiste. Bardzo lubię takie utwory, pędzące jak pocisk, który ciągle nie bardzo może natrafić na jakąś ścianę, żeby się zatrzymać. Mocna perkusje, pulsujące, bardzo nerwowe skrzypce, przestary, mniam mniam. To taki kawałek, że jak wychodzisz z domu i odpalasz płytę na słuchawkach, to nagle zaczynasz napierdalać jak szalony ulicą, czując niesamowity przypływ energii. W kolejnym „Oblivionie” Patrick nadal pozostaje w strefie dużych prędkości, czuć jednak, że niestety będzie hamował. Generalnie ten kawałek zapamiętam jeszcze po tytule, bo dalej niestety zaczyna się coś niepokojącego. Nie zrozum mnie źle, te kawałki mi się podobają, ale niestety zlewają się w jedno. To nie jest mocny zarzut, i na pewno są osoby którym nie będzie to przeszkadzać. Dla mnie jednak moment, w którym patrzę na wyświetlacz i widzę, że
3 kawałki, przeleciały w czasie kiedy myślałem, że leci jeden to jakoś tak... Wiadomo, są utwory które mają momenty, jak przyjemnie patetyczny „Damaris” (przy którym jednak, nie wiedzieć czemu ciągle mam wrażenie, że gdzieś to już słyszałem) czy „Count of Casualty” z intrem w stylu 8-bit i szorstkimi, tępymi elektronicznymi bębnami. Generlanie jednak trochę za bardzo się to rozmywa wszystko, takie „Who will?” mógł se spokojnie darować, bo mimo że to fajny kawałek, to co za dużo to nie zdrowo, i mógł go dać na b-side.
Wkradającą się nudę przerywa wspomniany przez ciebie „Vulture” w którym Patrick jest taki jakim ja go lubię najbardziej. Zadziorny, z tą elektroniką w szalonym tempie w tle. Krzyczący i szepczący na przemian, ale w taki bardzo naturalny i niewymuszony sposób. Świetny numer.
Jako, że tak uwielbiasz „Sun is often out”, to nie mógłbym się do niego nie odnieść. Niestety, jestem średnio czuły na emocjonalną stronę Patricka. Piosenka ładna, owszem, ale raczej nudna. Dopiero w drugiej jej części zaczyna dziać się coś ciekawego, ale i to jej nie ratuje. Już następujący po niej „Theseus” jest o wiele lepszy. Bardzo fajna perkusja, przeplatanie smyków akustyczną gitarą, raz tak, raz inaczej. Mimo tego, że to też raczej spokojny kawałek, to jednak zdecydowanie daje radę (chociaż jest przy końcu, więc teoretycznie tym bardziej powinienem mieć już dość tych smęcików ;)).
„Battle”, które uznajesz za słabe, ja uważam za jeden z najmocniejszych punktów płyty, to po prostu po raz kolejny Patrick w moim ulubionym wydaniu. Zwięzły, ostry, drapieżny, bez zbędnych pierdół.

Generalnie więc płyta jest dobra, ale mogłaby być dużo lepsza, gdyby darować sobie co najmniej 2 piosenki, albo zastąpić je czymś mocniejszym, co niwelowałoby poczucie nudy. Wszystkie kompozycje stoją na wysokim poziomie, i to nie one same w sobie są problemem. Jest ich po prostu za dużo, i są do siebie zbyt podobne, żeby utrzymać słuchacza w ciągłym skupieniu. A może to po prostu kwestia tego, że to już czwarta płyta Patricka, a nie da się przecież całą karierę tworzyć takich majsterstyków jak „Wind in the wires”.
Mimo wszystko takie 6/10 spokojnie można dać, często wracać pewnie będę do tych szybszych kawałków, a i całej płyty od czasu do czasu też nie omieszkam posłuchać. W każdym razie, nie jest źle.

See u,

Cerpin.

czwartek, 18 czerwca 2009

Sezon ogórkowy: mode on.



















Pan: wypiął się dupą, wyemigrował zarabiać na nowego maca.

Pani: z chęcią napisałaby recenzję nowego Patricka Wolfa, ale bez Pana ani rusz. Więc dołączy wkrótce do emigracji zarobkowej.

Państwo: ściskamy cieplutko rąsie. I do zobaczenia po wakacjach.

czwartek, 21 maja 2009

IAMX - Kingdom of Welcome Addiction



















Girl vs. Boy

Witam,


dzisiaj o czymś, co najebało mi w głowie, o czymś, co stanowi o całkiem sporym kawałku mojej muzycznej świadomości, wrażliwości i chuj wie, czego tam jeszcze.


IAMX. Nie odpuszczę sobie osobistych konotacji (tak jak Ty przy The Decemberists). Pierwszy raz z pierwszą płyta i z przecudownym ‘Mercy’ przeżyłam dzięki Piotrowi Stelmachowi i audycji Pastelowy Świat Rocka (wcześniej znałam tylko Sneaker Pimps, które do dziś jest gdzieś tam w moim Top10). Wpadłam. Totalnie i na zawsze.


Potem była druga płyta. W prezencie od kogoś bardzo ważnego. Rozpakowana przy lodach w galerii. Rozrywałam tą cholerną folię jak dzieci rozrywają opakowania od prezentów na komunię.


Electronic. Synthpop. Electroclash. Alternative. Szufladkujcie sobie jak chcecie obie płyty. Mam to w dupie. Dla mnie to po prostu piękne melodie, ze świetnymi tekstami, ogromnymi emocjami i milionami wspomnień w głowie. A najlepszym dowodem na to, że to działa był koncert na OFF-Festival w roku 2006. Prowadzili mnie za rączkę nieprzytomną na pole namiotowe. To było lepsze niż seks. Zgodzisz się ze mną, prawda?


I teraz w 2009 czas na trzecią płytę. Wróciło mnóstwo wspomnień już na samą myśl o nowym materiale. Po przesłuchaniu, no cóż… Usiadłam przy kompie i się rozryczałam. Ja chcę moje emocje, moje orgazmy, moje uśmiechy, moje tripy, wszystko moje iamxowe z powrotem. A tu co? Pusto. Bardzo wtórnie niestety… Sama nie wierzę, że to mówię.


Okładka odbiega od poprzedniego konceptu. Nie ma już ludzkich twarzy. Jest za to grafika. Jak dla mnie całkiem w porządku, bardzo prosta. Motyw łatwy do zapamiętania.


Muzycznie? Mam wrażenie, że era ‘swing your dancing shoes off’ skończyła się bezpowrotnie.


Otwierający ‘Nature of Inviting’ daje radę. Niski, wyraźny bas i piskliwy głos Cornera, zawsze lubiłam to połączenie.


Tytułowy ‘Kingdom of Welcome Addiction’ to zżyna z ‘President’ z drugiej płyty. Totalna zżyna. Strasznie drażniąc wydźwięk. Przyciszyłam po minucie słuchania.


‘Tear Garden’. Patrz wyżej.


‘My Secret Friend’. Patrz wyżej. Dodam tylko fakt, że to w duecie z Imogen Heap.


‘An I for An I’. Powtórka z otwierającego kawałka. Tak strasznie podobne do siebie… Wtórne (to moje ulubione słowo ostatnio).


‘I Am Terrified’. To drugi kawałek, który mi się podoba. W którym w refrenie słychać emocje, w którym jest życie. Bardzo prosta melodia i tekst. Trafił do mnie po raz pierwszy od początku płyty.


‘Think of England’. Pierwszy legalnie dostępny kawałek z tej płyty. Jako jedyny przypierdala i nadaje się na parkiet.

W ‘The Stupid, The Proud’ Corner rozprawia się – jak sam przyznaje w jednym z wywiadów – z aspektem religijnym w swoim życiu. Akustycznie, trochę inaczej niż na całości albumu. Wkurwiające są te dzwoneczki strasznie.


‘You Can Be Happy’ na początku skojarzyło mi się z moim ukochanym ‘Spit it out’. Tylko na początku. Potem już tylko irytuje.


‘The Great Shipwreck of Life’. Nuda.


‘Running’. Popularny motyw dla tytułów piosenek ostatnio. Najpierw Ladyhawke, potem YYY. Teraz na zamknięcie albumu Corner. Wszyscy od czegoś spierdalają. A nasz szanowny Krzysztof do nowej dupy Janine. Ktoś mu powinien wpierdolić za Sue.


I koniec. Bardzo to smutne. Posłucham sobie ‘Kiss and swallow’ na otarcie łez.

Nie lubię tej płyty. Do tak wielkich poświęceń nie jestem zdolna.


Stella_crying_over_the_end_of_IAMX



Boy vs. Girl


Elo,

no to tym razem mnie przyszło być rozsądnym i chłodnym w ocenianiu płyty, chociaż i u mnie nie jest to wcale takie łatwe. IAMX poznałem gdzieś w okolicach pierwszej płyty, w ogóle nie kojarzyłem Sneaker Pimps wcześniej. Długo, długo słuchałem tylko tytułowego kawałka, uważając, że reszta jest taka jakaś... (zresztą co zabawne, to samo miałem z moim obecnie ukochanym bloodsportem, zanim posłuchałem tej płyty w całości, katowałem otwierające ją Kiro TV). Aż pewnego dnia, w jakimś tam autobusie jadącym przez wsie i lasy włączyłem sobie K+S na słuchawkach, i odpadłem. Kurwa, no co by nie mówić to „różowy” jest zajebsity. To taka ładnie utkana płyta była, wszystkie te kawałeczki tam się splatały w jeden, bardzo śliczny obrazek.

Takie „Mercy”, „I like pretending”, „Simple girl” to były miażdżące kawałki. Jak się je włączyło w odpowiednich warunkach, to o jaaaa, no dobre były no.


Potem było „The Alternative” które było fajne, ale sprawiało wrażenie takiej zbieraniny kawałków pod imprezę, plus kilka ballad wsadzonych w miejsca w których niekoniecznie powinny się znajdować. Piosenki z „żółtego” sprawdzały się za to wyśmienicie na koncertach. Akurat zdarzyło mi się być na trzech (off – pierwsze spotkanie zrobiło wrażenie, trójka – śliczny kocnert, stałem sobie w pierwszym rzędzie, zagrali Mercy i w ogóle, było bardzo ładnie, a co do ostatniego kocnertu w Proximie to ja może nie bedę nic mówił bo pamiętam raczej hmmm.. emocje, o ;))

„Bring me back a dog” czy „Negative sex” to były sprawdzone napierdalacze, które charakteru odpowiedniego nabierały właśnie w wykonaniach live.


W okresie pomiędzy „Alternative” a nowym albumem zakolegowałem się bliżej ze Sneaker Pimps co było bardzo dobrym posunięciem, bo:

a) poznałem Cornera od drugiej strony, jako członka normalnego bandu

b) posłuchałem w końcu tego jebanego „Bloodsportu” (co śmieszne – też było to w pksie, tym razem nocnym) który z miejsca wskoczył do mojego top 10. Jak ktoś nie zna to polecam – mało innych płyt ma naraz taki stopień zakręcenia, jakiegoś przekazu, tajemniczości i łatwości słuchania w każdych warunkach naraz.


W bardzo smutnym październiku 2008, Chris zapowiedział w końcu 3cią płytę, którą pilotował „Think of England”, który mnie osobiście napawał sporym optymizmem. W zasadzie to bardzo mi się podobał, i nieraz lądował na repeacie. Inna sprawa, że moje jakiekolwiek oceny z tego okresu należy wziąć w duuuży nawias, no ale niech będzie. W Proximie też grali już sporo z „Kingdom of Welcome Addiction” ale jak już mówiłem, nie mnie to pamiętać.


Ale płyta w końcu jest.

I jest chujowa. Tarał! Niestety panie Corner, każdy się kiedyś kończy (chociaż kilka wyjątków się znajdzie, to tak z kronikarskiego obowiązku).

I tak dawałeś pan radę ponad dekadę, można więc wybaczyć pierwszą tak naprawdę słabą płytę.

Zaczyna się od „Nature of Inviting”. No i jak sama Stello droga mówisz, połączenie znane i lubiane, ale w tym wypadku coś już tu śmierdzi. Pierwsze wrażenie to „tia, to już było”. Poza tym (mając w pamięci „Think of England”) jasne staje się, jakie ta płyta będzie miała brzmienie. Za bardzo odpustowe. O ile w singlu mi się to podobało, bo liczyłem, że dużo będzie innych rzeczy, to w trakcie openera płyty zapala się żarówka – „o nie, ta płyta jest tak wyprodukowana”.

Potem jest już tylko gorzej.

Kawałek tytułowy i „Tear Garden” brzmią jak jakieś podrasowane b-side'y z „żółtego”. Ni to efektowne, ni to orginale. Takie jakieś smęty które na dodatek męczą. Zapomnieć.


Numer cztery („My Secret Friend”) zasługuje na osobny akapit, ze względu na swoją absolutną chujowość. Jezu, co to ma być. Już od tego wejścia na samych głosach człowiekowi się niedobrze robi. Im dalej w las tym geściej i ciemniej i nudniej i gorzej i w ogóle. Do tego muszę dodać, że pseudonim artystyczny pani co tu śpiewa mnie wybitnie wkurwia. Naprawdę, mam tak, że czasami mi się to przypomina i potem przez godzinę pomstuję niewybrednie w myślach na Imogen Heap (sic!).


„An I For An I” coś tam, coś tam w sobie ma, ale na pewno nie porywa. „I Am Terrified” które tak ci się podoba, mnie niestety zmęczyło. Często na tej płycie występuje wkurwiający motyw na bębnach z tym nabijaniem rytmu na 2 (na pewno to Stello zauważyłaś!), a tutaj to już w ogóle Krzyś przegiął pałkę trochę.

„Think of England” jak mówiłem już, daje radę całkiem nieźle, i wyróżnia się zdecydowanie na plus, tak jak następna piosenka na płycie czyli „The Stupid, The Proud”, które Tobie do gustu nie przydało. A jak dla mnie to jedyny kawałek, który pokazuje, że Corner coś w zanadzrzu jeszcze ma. Bardzo łądny, kameralny, z akustyczną gitarą i lekko cykającym hi-hatem, naprawdę urzeka. To tylko utwierdza w przekonaniu, że zamiast trzeciej płyty IAMX, powinna być pierwsza płyta Siblings, czyli nigdy nie dokończonego akustycznego projektu z Sue. No ale Krzyś przerzucił się na Janine, więc raczej nie ma to szans.

Trzy ostatnie kawałki to już ma się rozumieć, pitu-pitu totalne. Nic specjalnego się tu nie dzieje, piosenki se lecą, jest jak było.


Nagrał więc Chris płytę słabą i wtórną, z ledwo dwoma dobrymi i dwoma przyzwoitymi kawałkami. O reszcie wszyscy pewnie zapomną. I raczej wracać będziemy do „różowego”, a na kocnertach spiewać będziemy kawałki z „żółtego”, przy nowościach zaś potupiemy sobie nóżką i popatrzymy na Janine bez wyrzutów sumienia, że nie skupiamy się w pełni na muzyce i coś nam umyka.

Ciekawe tylko jaka przyszłość przed Chrisem? Się zobaczy, dajcie znać jak było w Jarocinie, bo nas raczej nie będzie.


sobota, 16 maja 2009

Maxïmo Park - Quicken The Heart











Boy vs. Girl

Droga Stello,

o indie srindie rewolucji rozmawialiśmy już przy okazji płyty Yeah Yeah Yeahs, więc nie ma się co powtarzać. Maxïmo Park to ta sama bajka, wiadomo. Z tym, że jeżeli chodzi o mnie, to ja zawsze bardzo Maxïmo lubiłem. Ich debiutancki „Certain trigger” (co z tego, że wystawiłem na allegro, no co!) był zajebsitą płytą (jak na moment jej wydania oczywiście). Z próbą czasu poradził sobie raczej słabo, ale w sumie kogo to obchodzi. Ekipa z Newcastle miała talent do przebojowych melodii, Paul Smith śpiewał bardzo charakterystycznie i pisał fajne teksty. Osłuchałem się tego trochę w życiu, muszę przyznać. Z tego co mi wiadomo, to Ty raczej nigdy nie przepadałaś, no ale cóż poradzić. Tobie to się nawet debiut Bloc Party nie podobał. Ja nawet z resztek sentymentu podczas zeszłych wakacji zawitałem na Dubliński koncert Maxïmo, na którym to zespół grał już sporo kawałków z „Quicken the heart”. Tak się jakoś złożyło, że przed nimi występowało N*E*R*D, którzy pozamiatali (zupełnie niespodziewanie) tak, że nawet podskoki Paula Smitha nie robiły potem jakiegoś dużego wrażenia. A sam gig - wiadomo, pośpiewalimy przeboje z pierwszej płyty, ponudziliśmy przy kawałkach z totalnie przeze mnie odpuszczonej „Our Earthly Pleasures”, i straciliśmy nadzieję na przyszłość przy nowych numerach.

„Quicken the heart” to absolutna powtórka z rozrywki. Jakoś tego nie kumam zupełnie, po co te zespoły wydają ciągle te same płyty. Tak się zastanawiam, czy jest sens się tutaj zagłębiać, bo tak naprawdę nie ma w co. O ile przez pierwsze pięć kawałków to się jeszcze całkiem przyjemnie słucha, potem już zaczyna drażnić. Produkcja płyty niestety leży (co dziwne, bo odpowiedzialny był za nią Nick Launey, czyli ziom od YYY i Cave'a).
Bardzo mało przestrzennie poukładane są poszczególne ścieżki, atakuje nas raczej zmasowana kupa dźwięku, co w tym przypadku daje bardzo średni efekt (a przy syntezatorach z „It's blitz!” sprawdzało się wyśmienicie). Over and over te same gitary, te same melodie, nawet perkusyjne patenty powtarzają się tak często, że już przy pierwszym przesłuchaniu gdzieś w drugiej połowie albumu miewamy deja vu. Wieje nudą i wtórnością strasznie. Nie ma tu ani jednego kawałka, który wbijałby się w pamięć. Ani jednego refrenu na miarę „Coast is always changing”. Nic równie klimatycznego jak „Acrobat”. Nie dość, że ta płyta to auto-plagiat, to jeszcze bardzo kiepski. Panowie no, do chuja wafla, graliście te piosenki na koncercie rok temu! Nie można było ich przez ten czas jakoś podrasować, zróżnicować? Chyba wiem jak wyglądają wasze próby.

-Elo, to co nowy kawałek?
-No raczej.
-Masz tekst?
-Tak
-No to jedziemy
(5 minut później)
-No to co, jeszcze jeden...?

I tak w kółeczko.
Właśnie włączyłem płytę po raz kolejny, ale chyba zamiast cokolwiek z niej zapamiętać, zrobi mi się niedobrze. Dobrze Stello, że masz w zwyczaju opisywać płyty kawałek po kawałku, bo gdyby ktoś mi kazał to robić, to chyba wolałbym orkę w polu.

Chociaż z drugiej strony... Maxïmo się nie zmieniło, może zmieniłem się ja?
Może to po prostu wina słuchania tych wszystkich pojebanych rzeczy, które w większości zajmują mojego iTunes'a? No bo niby jak się lubi teraz Tima Heckera, Fifths of Seven a do tego obsesyjnie słucha Animal Collective, to czemu Maxïmo miałoby dawać radę?
I tu jest pies pogrzebany – to nie jest płyta która miała być dobra, to chyba zwykły skok na kasę.
Na „Quicken the heart” pewnie złapią się Ci, którzy 4 lata temu mieli 12 lat i nic nie kumali. Albo fani Pidżamy Porno którzy właśnie odkrywają „ten nowy styl w muzyce, indie rooook czy jakoś tak, znasz to, Franz Ferdinad słyszałeś?”
Jeżeli nie znacie żadnej poprzedniej płyty Maxïmo, Kaiser Chiefs, itd. to może i wam się spodoba.
Ja mam już dość. Wychodzę.
Nie czekaj na mnie z kolacją.


Cerpin


Girl vs. Boy



Cerpinie,

Oh fuckin’ shine a light! Aren’t you in enough trouble?! Jakby to Rob Gretton ujął. Mam uczulenie. Mam okropne uczulenie na wtórność. Czy te wszystkie zespoliki, których się słuchało jakieś 5 lat temu i miało do nich szacunek muszą teraz wszystko spierdolić? Czy w tym wszystkim chodzi naprawdę tylko o kasę?

Nie chce mi się. Nie chce mi się słuchać nowego Maximo Park. Nie chce mi się nawet patrzeć na tą cholerną okładkę. Mam wrażenie, że moja irytacja ostatnio sięgnęła zenitu.

Chłopcy zatrzymali się na pierwszej płycie. Zmieniają tylko teksty, kopiują melodie. Ten sam patent na wszystko, od kilku lat.

Po przesłuchaniu płyty jest jeszcze gorzej niż z The Decemberists (wróciłam do ‘Hazards of Love’ ostatnio nawet żeby nie było). Nie pamiętam żadnej piosenki. Żadnego tytułu, żadnego refrenu.

Może ta płyta się komuś spodoba. Może mam za bardzo zblazowany mózg (tym Patryczkiem). Może. A może tak jak sam zasugerowałeś my się zmieniliśmy i trudniej nam wcisnąć kit. Myślę jednak, że to, co zrobili Maximo Park na nowej płycie to taki samobój. Ani kasy, ani sławy to z tego nie będzie.

Miałam zwyczaj opisywać płytę kawałek po kawałku. Dokładnie. Skupiać się na producentach. Ale z Maximo Park tego nie zrobię.
Jebać to za przeproszeniem.
Idę posłuchać czegoś na ukojenie nerwów.

Stella.

P.s. Spodobał mi się tekst z jednego kawałka (chyba z ‘In Another World’). ‘I’m gonna come over there and wipe that smile off your face’. Udało im się zmyć mi uśmiech z pysia. I to z samego rana.

poniedziałek, 11 maja 2009

Peaches - I feel cream











Girl vs. Boy


My fellow Cerpin,


i znowu ja pierwsza. Peaches. No nareszcie. Po 3 długich latach moja ulubiona koleżanka po nauczycielskim fachu powraca. Od ‘Impeach My Bush’ byłam uzależniona. ‘The boys wanna be her, the girls wanna be her!’ – no Peaches w najlepszej formie, nawet w ‘The L Word’ ją wykorzystali!

Sięgnęłam po płytę z ogromnym zaciekawieniem i lekkim strachem (po ostatnim The Decemberists boję się, że moje ulubione gwiazdki będą partaczyć swoje płyty, jedną po drugiej! Myślisz, że to już początki jakiejś fobii? Zacząć to leczyć? Czy poczekać do nowej płyty Patryczka?).

Ale sobie wyretuszowała nogi na okładce! No i te łańcuchy! W sferze graficznej nic się nie zmieniła. I bardzo dobrze. Nikt nie mówi o naszych brudnych projekcjach umysłowych tak jak ta Pani!

A co tam muzycznie u Peaches? – zapytasz zapewne.
‘Oh oh oh oh oh’ – tak się zaczyna nowa płyta! Ja chyba mam do niej słabość. Pomijając fakt, iż zaczyna się tak jak poprzednie płyty, i od samego początku zaczyna wiać wtórnością…

No i niespodzianka. Zmieniło się. Peaches przestaje szokować w warstwie tekstowej. W ‘Talk to me’ chce rozmawiać z facetem a nie się pieprzyć. Hmmm muzycznie też jest bardziej dojrzale. Kolejne ‘Lose you’ też jest liryczne. Peaches zależy. A mi się włos na głowie jeży.
Ona naprawdę ma 40stkę na karku. To słychać.

‘More’. No może nie tak do reszty jest stracona. Wraca połamany beat i trochę groźniejsze syntezatory. Peaches, którą pokochaliśmy jednym słowem.

‘Billionaire’ z Shundą K. udowadnia, że stara Peaches dycha i ma się dobrze. I nawet zarapuje czasem.

Tytułowe ‘I feel cream’ znudziło mnie po minucie.

‘Never go to bed without a piece of raw meat’. No byś się wstydziła kobieto. Aż się zaczerwieniłam. Cofam to, co powiedziałam o zmianie w warstwie tekstowej. ‘Treat or trick’ z wyżej zacytowanym tekstem powala moją teorię.

Przy ‘Show Stopper’ ma się ochotę poocierać o kogoś w tłumie na parkiecie. ‘Mommy Complex’ udowadnia, że Peaches każdego chłopca wyleczy z bycia synkiem mamusi. ‘Mud’, ‘Relax’ porażają monotonią. A w finałowym ‘Take you on’ Peaches grozi nam słowami ‘You can’t mess with me’. I to tyle.

Podoba mi się ta płyta. Przede wszystkim za te nowe kobiece akcenty. I za tą dojrzałą, ale nadal niegrzeczną Peaches. Dobra robota koleżanko po fachu.

S.

P.s. Nawet nie próbuj marudzić, że płyta jest kiepska!


Boy vs. Girl


Elo,

Peaches każdy zna, nie każdy lubi. Ja sam grzebiąc w pamięci przypominam sobie same dziwne historie, a to jeden kolega zobaczył po pijaku późno w nocy wiadomy teledysk z atakującymi włosami łonowymi, i nie mógł później spać, inny natomiast w związku z przegraną w karty musiał biegać po pokoju w samych majtkach z mikrofonem w ręku i udawać Twoją koleżankę po fachu.

Ja sam swego czasu zasłuchiwałem się w "Teaches of Peaches", które po maksie dawało radę. Tam to były nieskrępowane odjazdy w stylu "Fuck the pain away" czy kompletnie pojechanego "AA XXX". Bardzo żałuję, że nie udało mi się zobaczyć Merrill na żywo mimo tego, że naszego pięknego kraju nie omijała. Niedługo wystąpi znów, jako support Jane's Addiction. Ale po tym, co usłyszałem na "I feel cream" chyba nie mam ochoty już iść jej słuchać, co najwyżej popatrzeć.

Pani Peaches zaprosiła do współpracy tuzów współczesnej elektroniki, czyli Soulwax
i Simian Mobile Disco. Można, więc było spodziewać się fajerwerków, niestety wyszło... no słabo, no. Trzeba się było Kurstina trzymać, byłyby przynajmniej ze 2 murowane wymiatacze. A tak...

Już otwierające "Serpentine" spowodowało, że w mojej głowie zapaliły się wszystkim znane trzy literki WTF??!! No proszę Cię... tak nudnej i nieudanej piosenki to bym się nie spodziewał, a już tym bardziej jako openera płyty. No bo co to ma być? Nudny bit, Peaches coś tam jęczy, ale nie za bardzo wiadomo, o co jej chodzi. No cóż, od początku Merrill jest mocno w plecy, i to na własne życzenie.

"Talk to me" rozbudza trochę nadzieje, bo jest tu i melodia, i śliczny syntezatorowy motyw. Ładna piosenka bardzo, produkowana właśnie przez Soulwax, może, dlatego tak dobrze brzmi i daje radę w warstwie muzycznej.

Kolejne "Lose You" też urzeka syntezatorowymi motywami, a Peaches śpiewa naprawdę przekonująco. Fajne chórki i te wokalizy w tle, takie tam bajery. Więc jest spoko.

"More" stara się nawiązać do starszych płyt, ale pasuje w tym miejscu jak pieść do nosa, poza tym brzmi to jak wykastrowane wersje kawałków z "Teaches of Peaches". W ogóle jak na moje to problemem tej płyty jest brak jakiejkolwiek spójności. Raz Peaches przeżywa, raz jest wkurwiona, zero jakiejś dramaturgii, fajnego ułożenia kawałków, takie rozsypane puzzle.

"Billionaire”, o którym powiedziałaś, że to jeden z lepszych kawałków, jest.. cóż... żenujące. Boże, co za beznadziejny kawałek, no proszę. Naprawdę, po minucie miałem uczucie podobne do tego, jakiego doświadczam oglądając Ewę Drzyzgę. Okropieństwo.

Tytułowy kawałek jest niestety ostatnim na płycie, na który można zwrócić uwagę. Mnie tam się podobał akurat całkiem całkiem, bo może skoro Merrill już taka stara i w ogóle, no to dużo bardziej przekonująco wypada w tych spokojniejszych kawałkach.

I tak naprawdę potem mamy jeszcze 6 kawałków, z których nic nie pamiętam. I nawet jak je włączam, żeby sobie przypomnieć, to słyszę ciągle to samo. Albo tępe bity i wyeksponowany wokal, albo zupełnie nieprzekonujące imprezowe kawałki, które równie dobrze mogło nagrać 150 innych osób. Niestety wulgarność Peaches była zajebista, jeśli była odpowiednio podana. Tutaj mi bardzo duużo brakuje.
Wszystko to jest takie niestrawne.
3 ostatnie kawałki to już była męczarnia, takiej wtórności i braku pomysłu to już dawno nie słyszałem. Jedyne, co się będzie z tego dało wykroić to chyba pojedyncze kawałki, które będzie można włączyć na imprezie, ale wyobrażasz sobie słuchać tego np. w podroży? Chyba byłaby to wtedy bardzo dłużąca się wycieczka.

Sorry Peaches, dałaś dupy, i to w tym kiepskim znaczeniu. Wracam słuchać Blur, oni nagrali 7 płyt i żadna nie jest nudna.

C.


niedziela, 10 maja 2009

The Decemberists - Hazards Of Love











Girl vs. Boy

Dear Cerpin,


to tym razem może ja zacznę. Póki mam jeszcze szacunku resztki do The Decemberists (to tak w związku z wydaniem The Crane Wife, którego nie trawię).
Tak zabawnie się składa, że wieki temu to Ty mi ich poleciłeś. Chyba nic już nie przebije Picaresque. Castaway and Cutouts też było dobrą płytą. A teraz?

Nowy album blednie przy dwóch moich ulubionych.
Zaczynając od okładki, która zupełnie zmieniła swoją stylistykę z marynistyczno-robotniczej na eee… taką, która z powodzeniem mogłaby reklamować klub styranych życiem drwali! Totalnie nie przyciąga uwagi.

Warstwa tekstowa składa się na historię Margaret, która próbuje zdobyć uczucie Williama. W międzyczasie przeszkadza im w tym kilka postaci, ktoś morduje dziecko itd. Legendy, las i krew. Ot cała tajemnica tekstów The Decembrists z większości albumów.

W związku z podziałem na role w historii na albumie pojawiają się tacy goście jak Becky Stark (Lavender Diamond), Jim James (My Morning Pocket) czy też Shara Wordem (My Brightest Diamond).

Muzycznie… No cóż… Tak naprawdę pierwszym kawałkiem, który przyciągnął moją uwagę był The Wanting Comes in Waves / Repaid. Piękne. A to ze względu na klawesyn użyty gdzieś tam w środku. Kiedy ostatnio słyszałeś klawesyn? Niesamowita sprawa.

Potem długo, długo nic… Aż do… Margaret in Captivity. Dynamika utworu pozwala się przebudzić z marazmu wprowadzonego przez poprzedzające kawałki. No i te instrumenty smyczkowe pod koniec.

I w końcu Hazards of Love 3 – klawesyn. Znowu. Bywa to uzależniające jak człowiek przedawkuje elektronikę, (co też czynię ostatnio namiętnie). I ten chórek śpiewający frazę Singing oh, the hazards of love.

Na zakończenie Hazards of Love 4. William nad rzeką rzewnie wykrztusza z siebie These hazards of love never more will trouble us. I to już tyle. Piękna melodia na zakończenie.

Tak naprawdę to momentami miałam wrażenie, że słucham ciągle tego samego kawałka. Zerkałam na odtwarzacz żeby odróżniać ich tytuły a tu zamiast tego, którego słuchałam leci już piąty z kolei.

Ostatecznie z 17 kawałków pamiętam dość dobrze 4 wyżej wymienione. A szkoda. Pomysł na płytę był, wykonanie jak dla mnie zawiodło. Wrócę do słuchania tych poprzednich. I nie będę tu biadolić, że im nie wyszło. Każdemu się zdarza, prawda?

S.


Boy vs. Girl

Droga Stello,

przy takiej okazji jak nowa płyta The Decemberists nie jestem w stanie tak po prostu przejść do opisania najnowszego dziecka Colina i spółki. The Decemberists to kawał mojego życia, i jeden z najważniejszych zespołów, z jakimi miałem do czynienia.

Jak dziś pamiętam tę wieczorną audycję Przemka Guldy w Radiu SAR, kiedy to "Castaways and cutouts" było płytą wieczoru. Jezu, co ja czułem słysząc po raz pierwszy "July, July!". To było jak wybuch nieskrępowanej radości po znalezieniu dawno zagubionej ulubionej zabawki (a zdarzały mi się takie w dzieciństwie wiele razy, bardzo się do swoich zabawek przywiązywałem:)).
Debiut The Decemberists do dziś ma zagwarantowane miejsce w moim osobistym Top 10.
Akustyczne gitary, bliski jakby nie było mojemu sercu marynarski klimat, ale przede wszystkim połączenie iskrzących się popowych melodii wyciąganych przez Meloya jak z rękawa ze ślicznymi tekstami. Takie "Here i dreamt i was an architect", które sama uwielbiasz chociażby, urzeka wciąż tak samo do dziś, przy wspomnianym już "July, July!" ryj się cieszy jak mało kiedy, mgliste opowieści z "Odalisque" i "Cocoon" powodują, że w pokoju czuć zapach tytoniu palonego z fajki i portowego powietrza. Nie darowali też na koniec miażdżąc naprawdę killerskim "California One Youth and Beauty Brigade", przy którym jako 16/17 latek naprawdę miałem ochotę rzucić wszystko i dołączyć do brygady młodych i pięknych.

Ale potem nastąpiło coś dziwnego. Płyta "Her Majesty the Decemberists". Ciężko mi coś o niej napisać, bo w całości słuchałem jej może 3 razy, i to parę ładnych lat temu. Jakoś tak ta płyta nigdy mi się nie podobała, mimo, że było tam kilka naprawdę fajnych kawałków. Brakowało jej jednak takiej klamry, aury i klimatu. Nie brzmiało to jak The Decemberists, tylko jak płyta popowego zespołu zafascynowanego gdzieś tam tematyką marynistyczną. To był zbiór piosenek, a nie płyta, a akurat Meloyowi takich rzeczy wybaczać nie można.

Potem przyszedł czas na "The Tain EP". Haha, to był mały szok. The Decemberists przesterowali gitary? Hell yeah! Ta składająca się z 6 kawałków celtycka opowieść pokazała wszechstronność załogi z Portland. Jeśli ktoś z was jeszcze nie słyszał, to poszukajcie, bo warto. To takie preludium do "The Crane Wife", którego droga Stello, nie wiedzieć, czemu nie lubisz.
Zanim jednak "TCW", Dekabryści nagrali "Picaresque". I chyba oboje dobrze wiemy, jak zajebista jest to płyta. No sorry, ale tam nie ma ani jednej słabej piosenki. Otwierające "Infanta" powoduje, że ja naprawdę czuję się jakbym stał w tym tłumie wiwatującym na cześć nowonarodzonej córki hiszpańskiego króla. "We Both Go Down Together" nie raz powodowało łzy płynące po policzkach, "The Sporting Life" to wzorcowy przykład hmm... folk-popu? Niech będzie, nieważne jak to nazwiemy, ale tak właśnie powinny brzmieć popowe piosenki dla wrażliwców. "From My Own True Love (Lost at Sea)" chwytało za serce i głowę, a moje ukochane "The Mariner's Revenge Song" to absolutne Top 3 The Decemberists. Ta prawie 9 minutowa szanta zmiata z siłą sztormu. Genialna dramaturgia, intrygująca historia, która za każdym razem powoduje u mnie wypieki i ciarki.
Naprawdę, odpadam. Szacun i pokłony panie, Meloy. Do tego miejsca zbliżył się pan jeszcze raz na swojej solowej ep-ce z piosenkami Morrisseya gdzie "Everyday is Like Sunday" jest... no cóż, heh, uhm, ahm, lepsze od oryginału (sorry Moz).

Kolejna pełnowymiarowa płyta zespołu była zapowiadana jako heavy metalowe The Decemberists.
Można się, więc było spodziewać kontynuacji stylistyki z "The Tain EP" i tak właśnie było.
Co prawda rzadko wracam do tej płyty, ale sam nie wiem czemu. I epickie 12 minutowe numery dają radę w ogóle nie nudząc, i nie brak wymiataczy w stylu "The Perfect Crime 2" czy "Yankee Bayonet (I Will Be Home Then)", które to spokojnie mogłyby znaleźć się na "Picaresque" i nikt by nie powiedział, że przez to płyta jest słabsza. Generalnie to dali radę i bardzo lubię tą płytę.

No i dochodzimy do "The Hazards of Love". Z początku zastanawiałem się, czy po prostu nie napisać, że to taka powtórka z "Her Majesty..." i zostawić to bez głębszej refleksji. Bo w zasadzie nic innego do głowy mi nie przychodzi. Płyta jest długa, trwa prawie godzinę. 80% piosenek to pomieszanie gitar akustycznych i elektrycznych, wokalu Meloya i zaproszonych na płytę gości (głównie kobiet). Jak dla mnie po prostu przegięli pałkę. Nie to, że te piosenki są słabe a Meloy nagle stracił swój songwriterski geniusz. Po prostu to wszystko brzmi tak samo, nudno, przewidywalnie, jakby leżało w błocie. Brakuje takich „uderzeń” jak na poprzednich płytach, skoków z radości z smutek i odwrotnie. Hmm... może to właśnie problem tej płyty. Nie ma na niej emocji. Nie chce mi się płakać, ciarki nie biegną po plecach, nie pamiętam refrenów, nie pamiętam tytułów. To taka płyta, do włączenia sobie pod granie na komputerze, czytanie książki, whatever. Mało absorbująca, przyjemna jako tło. I nie wiem, czy trzeba było odpuścić sobie cały ten rozmach, czy też poczekać jeszcze pół roku i nadać płycie odpowiednie brzmienie w trakcie mixu
i masteringu. No cóż, zdarza się. Mimo wszystko słychać na szczęście, że iskra Meloya nadal tam jest, tylko tu się jakoś tak bardzo blado tli...
Póki, co więc nadal dla mnie Meloy miszczu i czekam na następny krok, który to pokaże czy był to wypadek przy pracy czy też niestety zapowiedź końca...

Cerpin Lost at Sea

P.s

Klawesyn to ja ostatni raz chyba słyszałem w takim odcinku „Duck Tales” gdzie morskiego potwora mieszkającego w trójkącie bermudzkim uspokajał jedynie dźwięk tego instrumentu :)



piątek, 17 kwietnia 2009

Lily Allen - It's Not Me, It's You












Boy vs. Girl

Elo,
jeszcze 2 miesiące temu jedyne co wiedziałem o Lily to cos w stylu: Lily nie założyła majtek/Lily się naćpała/ Lily bzyka się z ziomem z Chemical Brothers/ Lily jest w ciąży/ Lily poroniła bla bla bla. Lily wystąpiła na Coke Ziółkowski Festival/Lily rozbiła majspejsa.
I tyle.
Włączając It's not me, it's you w zasadzie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale chyba się zakochałem. Aj aj aj!
To znajome uczucie, taaaak, jak wtedy kiedy słuchałem ostatniej płyty Avril Lavigne. Mocny kobiecy power-pop z lirykami składającymi się w 90% z totalnych punchlineów zawsze wchodzi mi jak whiskey z colą!
Jednak płyta Lily ma jeszcze jedną, bardzo dużą zaletę - produkował ją Greg Kurstin (Bird and the bee, Flaming lips, anyone?). Tutaj w warstwie dźwiękowej dzieje się taaak dużo!
Każda piosenka to potencjalny hit, każda odwołująca się do innej konwencji.
Pierwsze dwa utwory, to mocne popowe kawałki (no przyznaj, że mioootą!), z tekstami poruszającymi sprawy, ekhm, "społeczne" (czyli dragi i życie celebrities).
Potem mamy country w Not Fair (moment, w którym Lily śpiewa słowo "shame" to jeden z highlightów tej płyty, czyż nie?) Potem sympatyczne pitu-pitu w 22 i I could say.
Back to The Start to mój osobisty faworyt, miażdżący niczym Ladytron w najlepszym wydaniu. Lily w refrenie napierdala jak karabin by spuentować ta przejściem w przestrzenne chórki powodujące ciarki na całym ciele (nie mów, że nie, bo nie uwierzę!). Ten numer to kulminacja tego albumu, potem napięcie spokojnie opada, kiedy Lily najpierw wrzuca George'owi W. Bushowi (w dośc dosłowny i obsceniczny sposób), a potem snuje wizje na temat związków (damsko-męskich jak mniemam), zapewniając, że wciąż czeka przed telewizorem żłopiąc wino.
Chinese, chociaż podobne, zasługuje na osobne parę słów. To naprawdę piękna piosenka. Daaawno nie słyszałem tak cudownego refrenu. Przyznaj Stello, że sama się rozpłynęłaś.
Album Lily kończy rozprawiając się kolejno z bogiem jak i swoim ojcem. Dwie sympatyczne piosenki wprawiają nas w błogi nastrój, i powodują, że mamy ochotę odpalić płytę jeszcze raz.
Naprawdę, jeśli o mnie chodzi, to ja odpadam przy takich płytach. Ten kobiecy zadziorny pop kręci mnie co niemiara. Lily na tej płycie wycina nieraz takie kawałki i momenty że naprawdę miazga się człowiekowi z głowy robi.
Dobra, nie będę się tu więcej spuszczał, wracam słuchać.

xxx,
C.

Girl vs. Boy

Witaj,

bo ‘elo’ w moim wieku nie wypada. No chyba Cię już do reszty popierdoliło. Ja pamiętam Lily z jej całkowicie pierwszego kawałka Smile. Wpadało to to w ucho. I fajnie się nuciło. Ale żeby zaraz tak to rozdmuchiwać?

Kilka miesięcy przed wydaniem krążka, o którym sobie dzisiaj dywagujemy, wiedziałam o Lily dokładnie to, co Ty. Wiedziałam, że chętnie wypróbowałabym jej brata, (bo ma podobno wielkiego penisa) i że Lily ma trzeci sutek, (ale to akurat coś dla Ciebie, bo mi starczają moje dwa). A gdzie w tym muzyka?

No i posłuchałam, głównie dlatego, że uparłeś się na tą recenzję, ale też z woli edukacji. W końcu horyzonty trzeba poszerzać. Czy jakoś tak to szło.

Ja wiem, że ciągle nie na temat, ale kuuurwa ten jej Mockney. Mogłaby mi czytać encyklopedię a i tak bym jej słuchała. Ah glottal stops, ah h-dropping na początku wyrazu. Ah oh uh. Wiem, no zboczenie zawodowe.

Wracając do płyty. Tym razem sobie odpuszczę okładki, producentów i popierdolę sobie tak jak Ty przy płycie YYY. A co zabronisz mi?

Zróbmy to szybko, bezboleśnie i w punktach. Co by wyglądało na mniej pierdolenia.
No to sprawa wygląda następująco:
1. Everyone’s at it – fajnie, popowo. Tylko te narkotyki no! I wcale nie everyone! No i ja ciągle znajduję jakieś porównania do Patryka Wolfa (który mi już całkiem zrył mózg). Np. te syreny! No żywcem wyjęte z Accident and Emergency!
2. The Fear – dalej popowo i fajnie. Ale co z tego? Zaczyna mnie drażnić to podobieństwo dźwięków trochę.
3. Not Fair – chyba jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, nawet te dźwięki na modłę country przestały mi przeszkadzać. No i taka dobra rada cioci Stelli: Lily przestań sypiać ze starymi dziadami to będziesz krzyczała!
4. 22 oraz I could say – ej no przesłuchuję już 5 kawałek i ciągle mi się wydaje, że słucham tego samego. I ten monotematyzm w zasadzie opanował też warstwę tekstową.
5. Back to the start – o jaaa! Z jaką prędkością ona ten refren wyśpiewuje! No, kolejny kawałek, który mi się spodobał!
6. Never gonna happen – hmm ta obsesja ze skojarzeniami! Ten kawałek to taka cyrkowa i krzywa wersja portowych dźwięków, które są znakiem firmowym The Decemberists!
7. Fuck you – takie brzydkie słowo i takie ładne pianino! Przytupywałam sobie nawet nogą słuchając.
8. Who’d have known – zaczynam się znowu nudzić, zginął gdzieś cały urokliwy zadzior w jej głosie. Ckliwym kawałkom Lily mówimy zdecydowane nie!
9. Chinese – zgodzę się z Tobą. Rozpłynęłam się. Ten kawałek to taka komfortowa wizja życia we dwoje. Totalnie dziecinna i naiwna. Ale w tym chyba cała siła tej piosenki.
10. Him oraz He wasn’t there – dla mnie to takie zapychacze. W zasadzie to nie mogła chyba gorzej wybrać z zakończeniem płyty.

No wiem, przegięłam z ilością. Po przesłuchaniu całości już nie jestem taka sceptyczna. Taki tam popowy albumik do potupania nóżką albo ponucenia przy zmywaniu naczyń.
I tylko jedno się już nigdy nie zmieni. Lily zawsze będzie mi się bardziej kojarzyła z publiczną ekspozycją średnio wygolonego bobra po pijaku niż z muzyką.

Stella.

środa, 15 kwietnia 2009

Yeah Yeah Yeahs - It's Blitz!













Boy vs. Girl

Stello,

Pamiętasz, co działo się 5 lat temu? Franz Ferdinand, Maximo park, indie srindie, paski, trampki, ("nowa rockowa") rewolucja? Ten powiew świeżości jaki to wszystko wprowadziło. W powietrzu czuło się, że to coś niezwykłego, że w końcu jest coś nowego. Po 5-ciu latach większość tych zespołów nadal istnieje i nagrywa. Niestety przydatność do słuchania większości z nich minęła bardzo szybko, a nowe kawałki wydzielają nieprzyjemny fetorek zgnilizny.
Yeah Yeah Yeahs zawsze było trochę inne. Przy ich kawałkach na parkietach ludzie przestawali podskakiwać i śpiewać. Zaczynali rzucać się w amoku i wrzeszczeć. W ciasnych klubowych pomieszczeniach łatwo można było nabawić się siniaków podczas kawałków z debiutanckiej Fever to tell.
Yeah Yeah Yeahs, oprócz całego swojego szaleństwa, byli też niezmiernie rozsądni. Follow-upa wydali dopiero po 3 latach latach od wydania debiutu.
Sama pewnie dobrze pamiętasz, że 2006 to moment, kiedy cały ten zryw okrzepł.
Sporo zespołów wpadło w pułapkę "syndromu drugiej płyty", nagrywając bardzo wtórne albumy (No kurwa, Bloc Party!).
YYY's zadziwili - Karen przestała krzyczeć, kompozycje często przekraczały 3:30, były rozbudowane, gęstsze. Well done, Nick! - odetchnęli z ulgą fani.
Co mamy w roku 2009? Mamy nowe YYY.
Przecieki były intrygujące - porzucenie gitar na rzecz syntezatorów, połączenie Joy Division z italo disco, WTF? Chuj wie, czy oni tak na serio, czy robią szum a skończy się jak z FF?
It's Blitz! ma na szczęście klasę Karen.
Już pierwszy singiel zwiastował, że może być dobrze. Oboje wiemy, jak to z tymi singlami jest, wszystko dobrze, a potem na płycie 2 dobre kawałki i 10 wypełniaczy.
Nie tym razem.
Zacznijmy od małego obalania mitów - na najnowszym nagraniu nowojorczyków gitar nie brakuje. Plotki o tym, że cały album oparty jest na syntezatorach to przesada, nie sądzisz? Gitary nie są dodatkami, potrafią świetnie poprowadzić numer, jak w moim chyba ulubionym Dull Life.
Syntezatory biorą górę w spokojniejszych kawałkach - takie Skeletons np. No i ta perkusja - Joy Division jak w mordę strzelił. W ogóle ta płyta jest świetnie pomyślana.
Zero to trzęsienie ziemi, przy Heads will roll napięcie rośnie, potem wyciszenie i tak dalej. Jedynym chyba miejscem gdzie wkrada się nuda, to druga połowa Runaway.
A co tam u Karen, zapytasz pewnie. Oj jest dobrze. Nawet bardzo. Jej mozliwości są prawie nieograniczone - od wręcz erotycznego, bluesowego zaśpiewu w spokojniejszych kawałkach, po krzyki tak bardzo kojarzące się z Fever to tell.
Panie prezesie, melduję wykonanie zadania. YYY's ad 2009 to nadal zespół z krwi i kości bawiący się muzyką i szukający pomysłów. To nie kopia kopii i próba wyciągnięcia kasy za danie drugiej świeżości, to danie soczyste jak piersi i nogi Karen!

Cerpin.

Girl vs. Boy

Dear Cerpin Taxt,

doskonale pamiętam, co działo się pięć lat temu. Mnie też porwało. Co prawda niekoniecznie było to Maximo Park czy Franz Ferdinand, ale jednak nowe rewolucyjne (jak to nazwałeś) ‘indie srindie’. I co z tego zostało nam dzisiaj? Wielkie chu-chu. Bo ja jednak chyba stałam się dzieckiem elektroniki, wszystkich tych syntezatorów i całej reszty dziwnych rzeczy, których się teraz używa do tworzenia muzyki. Ale bez pierdolenia. To miała być recenzja nowego Yeah Yeah Yeahs.

Nie powiedziałeś słowa o okładce It’s Blitz!, a jako kobieta jestem wrażliwa na czynnik wizualny, dlatego czuję się w obowiązku wspomnieć co nieco o roztrzaskanym jaju. Swoją drogą genialny pomysł. Tak się zastanawiałam ile razy roztrzaskiwali to jajo i ile kurczaków straciło życie żeby zadowolić Karen!

Zdziwiło mnie, bardzo pozytywnie z resztą, że Nick Launey (koleś, który był producentem, np. Nicka Cave’a) zrobił z YYY zespół nie do końca rockowy. Bo oboje jesteśmy zgodni z tym, że na tej płycie pokombinowali z elektroniką i wyszło im to całkiem nieźle. Już na otwarciu przekonujemy się, że YYY to zespół, który doskonale potrafi się wstrzelić w obowiązujące standardy, bo z jednej strony zostawili w spokoju swoje stare i sprawdzone brzmienie gitar, a z drugiej dodali te wszystkie elektroniczne smaczki.

Dynamika albumu jest sprytnie przemyślana. Wrzucasz krążek do odtwarzacza i pierwsze, co w ciebie uderza to dwa mocne taneczne kawałki (Zero, Heads will roll). No sorry, ale znasz kogoś, kto nie ruszyłby tyłka z krzesła słysząc ‘Off with your head, dance till you’re dead!’? Skoro nawet mnie ruszyło to znaczy, że działa na wszystkich.

Potem robi się poduszkowo, może nawet na upartego pościelowo (nie w tym sensie o którym teraz pewnie pomyślałeś!). Soft Shock i Skeletons dają odpocząć od narzuconego wcześniej tempa.

Twoje ulubione Dull Life jakoś mnie nie powala, nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z irlandzkimi przyśpiewkami. Z resztą kolejne Shame and Fortune przemknęło również bez emocji.

Za to Runaway z tym wstępem na pianinie i melancholijnym głosem Karen zawładnęło mną totalnie. Taka ‘sci-fi lullaby’ trochę. I wcale się nie zgodzę z tym, że gdzieś tu się wkradła nuda!

Przy Dragon Queen i Hysteric wracamy na parkiet na mały bounce, a przy Little Shadow zaliczamy intensywne macanie z kimkolwiek tam akurat tańczymy.

I tyle. 10 kawałków. Trochę nierównych. Trochę do tańczenia, trochę do zluzowania. Album na dobre 4+. I chyba, mimo wszystko, mój ulubiony, jeśli chodzi o YYY.

No i ta Karen. Myślisz, że czemu mam taką fryzurę jaką mam? Czemu nałogowo kupuję krwistoczerwone pomadki? Jej nie da się nie kochać.

To będzie jeden z moich ulubionych albumów 2009. I wcale nie z powodu czerwonych ust Karen. To po prostu bardzo dobra płyta.

P.s. Nogi to może i ona ma soczyste, ale piersi wolę swoje!

Stella.